Przeczytaj

Pobierz pdf

Pamiętnik Warszawiaka. Godło „Tulipan” – Zofia Profno

Rękopiśmienny pamiętnik autorstwa Zofii Profno liczy 21 stron, ma format A4 i został opatrzony godłem „Tulipan”.

Podczas powstania Zofia Profno mieszkała na Ochocie przy ul. Siewierskiej 5. Kamienica została podpalona przez Niemców, autorka wraz z grupą sąsiadów ukrywała się w piwnicach przez miesiąc.

1go sierpnia 1944 r. o godz. 17 zrobiło się w mieście zamieszanie, wyjrzałam oknem na podwórze, a tu młodzieży i starszych jak w ulu, zeszłam czym prędzej i już tego dnia nie wróciłam do mieszkania. Rozmawiano o powstaniu, matki z dziećmi ubiegają się o miejsce w piwnicy, młodzież stoi na podwórzu i wyczekuje jakiegoś rozkazu, a starsi mężczyźni wykuwają w murze dziury łączące w ten sposób sąsiadujące podwórza. Doniesiono, że nasze organizacje mają opanować najbliższe placówki: szkołę powszechną przy ulicy Opaczewskiej, w której mieściło się wojsko niemieckie[1], dom Akademicki[2], w którym stacjonowała policja niemiecka i budynek szkoły powszechnej, w którym znajdował się szpital niemiecki[3]. Jest szarówka – zbiera się oddział bojowy w pełnym rynsztunku z granatami i sanitariuszki ze swoim skromnym ekwipunkiem szpitalnym. Wymaszerowali nasi bojownicy miny mieli pewnych siebie, pomimo, że osłabiały w nich ducha matki rozpaczające nad nimi przy pożegnaniu. Była to garstka zapaleńców w porównaniu z tymi wściekłymi psami uzbrojonymi po zęby. Zdobycie zatem jakiejś placówki bronionej przez Niemców było bardzo trudne. Ja mieszkałam na Ochocie przy ulicy Siewierskiej 5, strona nieparzysta tej ulicy zamieszkiwana była przez ludzi pracy – robotników, toteż w każdym pojedynczym mieszkanku znajdowało się przeciętnie 6 ludzi. Dzieci w tym budynku było kilkadziesiąt. Płacz tych dzieci w czasie wybuchu powstania był tak rozdzierający co jeszcze bardziej przygnębiało człowieka w ciemnym niewielkim schronie piwnicznym. Od czasu do czasu ktoś przybiegał z wiadomością pocieszającą, że Dom Akademicki już opanowany przez naszych, to znowu ktoś przybiegł i rzecze że nasi są na parterze Domu Akademickiego, a na piętrach są jeszcze Niemcy, rozmaite wiadomości przynoszono sprzeczne ze sobą.

Samoloty krążyły prawie nad dachami, w piwnicy słychać było ciche modlitwy i westchnienia „o Boże”, „o Jezu”. Eskadry odleciały, ja pobiegłam do swego mieszkania na trzecim piętrze, z okna było widać pożary na Opaczewskiej. I tak przez kilka dni samoloty z małymi przerwami krążyły nad nami, a pożary z każdym dniem zbliżały się do naszej ulicy. 

Była to sobota 5 sierpnia 1944 r. O zmierzchu przyszli na nasze podwórze własowcy[4] i krzyczeli przy wejściach piwnicznych: „uchadi… waszu mać”. Ja byłam u siebie na górze i postanowiłam nie schodzić, ale szparami obserwowałam jak matki z dziećmi wychodziły z[e] [s]chronu i stawiane były na podwórzu. Już zapadał wieczór, jak kobiety z dziećmi i kilku starszych mężczyzn wyprowadzono. Zrobiła się istna panika, my pozostali w budynku zaczęliśmy dyskutować o zabranych i przewidywaliśmy, że wszystkich rozstrzelają. Wtedy każdy myślał o sobie, niebezpieczeństwo zbliżało się. 

Nazajutrz 6 sierpnia o godz 6:00 rano własowcy już są na podwórzu i wołają: „wychadi… waszu mać”. Kilka kobiet z dziećmi maleńkimi wyszło, ale własowcy w dalszym ciągu wołają „wychadi… waszu mać”. Ludzi już więcej nie wychodzi, więc ostrzegli, że użyją granatów, o ile nikt już nie wyjdzie. Słysząc to kobiety, które wyszły, zaczęły głośno nawoływać pozostałych ludzi do wyjścia. Wobec takiego stanu rzeczy ludzie poczęli wychodzić z piwnic drżąc ze strachu.

Rozszalała własowska dzicz zaczęła energicznie rozbijać okienka piwniczne, które były grubo pozasypywane ziemią i otworami rzucali granaty zapalające, od których ogień rozszerzał się. Żaden Niemiec nie odważył się głębiej zajrzeć do piwnicy. Ogień rozszerzał się, a znękani ludzie coraz więcej wychodzili na podwórze. Na ostatku wychodzili młodzi mężczyźni, którzy byli ukryci w głębi piwnic lub niedostrzegalnych dziurach. Widziałam jak Niemcy rewidowali ludzi i ściągali z palców kobiet i mężczyzn obrączki, pierścionki, odpinali zegarki i kolczyki z uszu, nawet nie koniecznie złote wszystko to co się świeciło; po tej „operacji” wyprowadzili wszystkich na ulicę. Pozostało na podwórzu kilku Niemców, którzy szybko i planowo wzięli się do roboty – po dwóch rozeszli się po klatkach schodowych. Dwóch zapalaczy podkładało ogień pod dom frontowy, nie ulegało wątpliwości, że ulica była obstawiona wojskiem. Ja będąc na 3 piętrze w oficynie nie miałam już innego wyjścia jak ukryć się na górze na strychu. Zbliżam się do drabiny, a wtem słyszę szmery, pytam „kto tam?”, wychyliła się (twarz) głowa i mówi „myśleliśmy że to Niemcy”. Sąsiadka moja, ona to bowiem była, szybko zeszła z góry i powiada do mnie, tu na górze to nas znajdą, nie ma gdzie się kryć – ja mówię „ludzie wy nie wiecie, że frontowy budynek się pali”, a ktoś odpowiedział, że nasza oficyna dopiero zapali się za kilka godzin. My z sąsiadką nie wiemy co z sobą robić, kręcimy się po korytarzu trzeciego piętra; wtem usłyszeliśmy ciężkie kroki na klatce schodowej naszej oficyny, więc szybko do jej pojedynczego pokoiku i nasłuchujemy. Ciężkie stąpania słychać w każdym mieszkaniu. Obie drżymy jak liść – wreszcie weszło 2 drabów do naszego pokoiku otworzyli szafę i zajęli się oglądaniem gałganków. Co lepsze kładli do worka, z grubsza przejrzeli kąty i wyszli. Opatrzność Boża czuwała nad nami, gdyż nie zajrzeli pod łóżko. Po upewnieniu się, że wyszli na podwórze, wyszłyśmy z pod łóżka i patrzyłyśmy ostrożnie w okno co się dzieje, ogień obejmował już dach frontowego budynku i zapala się od niego papa dachu naszej oficyny. Słyszymy jak schodzi z góry młody mężczyzna, radzimy we troje co robić dalej, a tych kilkunastu Niemców nie opuszcza podwórza tylko w najlepsze piją wódkę i na harmonii grają i śpiewają. Myśmy nie mieli innego wyjścia jak uciekać z płonącego domu, ażeby żywcem nie spłonąć. Wtem padł strzał, my nie wiemy co się dzieje, nagle na podwórzu ujrzeliśmy leżącego mężczyznę, ciekawe jesteśmy kto to, a to jest młodzieniec zamieszkały w tym domu. Wypadek ten dobił nas, moje nerwy osłabły, zaczynam omdlewać bo ostatecznie minuty decydowały jaką miałam sobie śmierć wybrać – czy rzucić się w płomienie, czy uciekać i zginąć od kuli. Już czuję, że słabnę, kłęby dymu na klatce schodowej duszą nas, krztusimy się, ale Niemcy nas nie słyszą bo oni śpiewają i grają. Słyszymy kilkakrotne strzały, wszyscy Niemcy wybiegli na ulicę gonić uciekającego. My wykorzystując najodpowiedniejszy moment przebiegliśmy podwórze i skryliśmy się w ogólnej ubikacji gdzie znajdowało się 16 osób, które od kilku godziny ukrywały się tam. Najbardziej upamiętnił mi się obrazek, którego nie zapomnę aż do karawanu, jak patrzyłam przez okienko ubikacji i widziałam jak płomienie wybuchały z mojego mieszkania, w którym pozostawiłam swoje mienie wieloletniej mojej pracy, każdą sztukę mebli oblewałam łzami i każdy drobiazg, a zapomniałam jak drogie jest życie i zdrowie moje wobec strat materialnych, które są do nabycia. Zapadał zmrok, Niemcy opuścili podwórze i poszli na swoją placówkę. My w komplecie to jest 19 osób przeczołgaliśmy się do innej posesji, która była spalona w przed dzień. Między nami znalazł się majster murarski, który orzekł, że sklepienie piwniczne jest mocne i tak wszyscy około 34 osoby, gdyż w tej piwnicy zastaliśmy 15 osób, siedzieliśmy cały miesiąc karmiąc [się] zapasami, które były pozostawione w piwnicach. Najbardziej dokuczał nam brak wody, gdyby się znalazła kropla wody, to wolelibyśmy ją wypić niż w niej umyć się, toteż insekty z brudu rozszerzały się szybko, do tego wybuchła epidemia biegunki. Było to prawdziwe nieszczęście bo chory zanieczyszczał miejsce bytowania. Muszę podkreślić, że mężczyźni okazali się słabsi i wpierw zaczęli zapadać na biegunkę, my kobiety odporniejsze, ale warunki sanitarne były nie do opisania, tak i ja rozchorowałam się. Było to 2 września 1944 r. rozdzieliliśmy się na dwie grupy, jedna pozostała, a druga wyruszyła w podróż. Ja widząc przed sobą śmierć z powodu choroby zakaźnej wybrałam się z drugą grupą w podróż aby przedostać się za Warszawę. Toteż 2 września 20 osób wyruszyło cichuteńko gęsiego pod murami spalonych domów nasłuchując czy nie idzie patrol. Nasz przewodnik musiał nas przeprowadzić przez ogródki aby przedostać się przez Szczęśliwice[5] do Włoch[6]. Pamiętam była bardzo ciemna noc tak, że byliśmy bezpieczni, ale gdy przechodziliśmy przez ogródki to co kilka kroków natrafialiśmy na trupa, strach mnie ogarniał. Już dniało, gdy przekraczaliśmy granice Warszawy.

Opracowanie: Izabella Maliszewska

[1]Według źródeł historycznych wojska niemieckie na Ochocie stacjonowały w szkołach przy ul. Tarczyńskiej 8, w szkole przy ul. Grójeckiej 93 (obecnie liceum im. Kołłątaja) oraz w szkole przy ul. Raszyńskiej 22. Autorce zapewne chodziło o gmach przy ul. Grójeckiej.
[2]W Domu Akademickim przy pl. Narutowicza stacjonowały dwie kompanie policjantów niemieckich w sile ok. 350 osób.
[3]W gmachu szkolnym dawnej szkoły Szachtmajerowej przy ul. Białobrzeskiej 44 mieścił się ośrodek rehabilitacyjny dla ok. 200 żołnierzy niemieckich.
[4]W pacyfikacji ludności cywilnej nie uczestniczyły oddziały kolaboranckie gen. Własowa, lecz Oddziały RONA pod dowództwem Bronisława Kamińskiego.
[5]Szczęśliwice – obecnie część dzielnicy Ochota.
[6]Włochy – miejscowość na zachód od Warszawy, obecnie dzielnica Warszawy.