Przeczytaj

Pobierz pdf

Pamiętnik Warszawiaka. Godło „Międzyzdroje” – Roman Piaskowski

Rękopiśmienny pamiętnik Romana Piaskowskiego, godło „Międzyzdroje”, obejmuje okres od września 1939 do 1948 roku. Autor, mężczyzna w średnim wieku, inteligent, opisał swoje losy w liczącym 95 stron zeszycie. Po wojnie osiedlił się na ziemiach odzyskanych w Cieplicach Śląskich-Zdroju, do czego prawdopodobnie nawiązuje wybrane przez autora godło.

Powstanie Warszawskie 1944

Zastało nas w mieszkaniu przy ul. Raszyńskiej róg Filtrowej.

Wybuchło dla wielu zupełnie nieoczekiwanie bez żadnego wyraźnego uprzedzenia dnia 1-go Sierpnia 1944 r. o godz. 5-ej p.p. i zostało b. wielu osób przy warsztatach pracy, w podróży, poza domem. […] 

Żona moja, pracująca wówczas w fabryce konserw przy ul. Grzybowskiej[1], gdy ujrzała na ulicy maszerujące oddziały Powstańców, próbowała, zorientowawszy się w sytuacji, różnemi ulicami dojść do domu. Niestety najbliższą ul. Towarową, którą zwykle wracała do siebie, iść już nie mogła, gdyż tam toczyła się walka. Inne ulice też były zagrożone i chodzenie w tych warunkach było niebezpieczne. Dopiero nad ranem, błąkając się od domu do domu, zaryzykowała dojść pod kulami na ul. Raszyńską, gdzie zamieszkiwaliśmy. 

Pierwsze ofiary widziała koło ul. Złotej, później przy wiadukcie kolejowym nad torami kolejowymi. Gdy weszła na podwórze domu naszego wszyscy powitali ją jakby przyszła z tamtego świata. Bo i rzeczywiście niemałej trzeba było odwagi, by przechodzić ulicami, kiedy teren zajęty był działaniami wojennymi i wszelkie poruszanie w tym rejonie było surowo zabronione. […]

Tylko tydzień (od 1 do 8 sierp. 44 r.) sądzonem nam było znajdować się w czasie powstania u siebie w mieszkaniu, a jakże chwile te głęboko zapadły w serca i jak mocno wryły się w naszą pamięć! Przez ten czas my jak i wszyscy lokatorzy tej wielkiej kamienicy o 3-ch frontach, byliśmy jakby zamknięci w fortecy, nie wychodząc przez ten czas na zewnątrz bez narażenia się na kalectwo lub utratę życia. 

Komunikacji z miastem, ani z sąsiednimi domami nie było żadnej, śmiałkowi bowiem, gdyby odważył się wydalić na zewnątrz murów, groziło śmiercią od kuli Ukraińców[2], będących na służbie u Niemców. 

Ale zaszła jednak potrzeba przekroczyć teren naszego domu i wyjść na ulicę Dantyszka. 

Pewnego razu wezwany został lekarz z naszego domu do ciężko chorej osoby w sąsiednim domu po drugiej stronie ulicy. Trudno było odmówić lekarzowi, poszedł więc spełnić swój obowiązek, ale wracając padł rażony kulą na środku ul. Dantyszka. Ciało leżało na ulicy od dni kilku. Postanowiliśmy więc, mimo niebezpieczeństwa, zwłoki sprowadzić na podwórze i tam pochować. 

Młodzież zajęła się sprowadzeniem ciała, a starszyzna pogrzebem. Upatrzywszy odpowiednią chwilę, kiedy patrole odeszły, szybkim ruchem ściągnięto z ulicy nieboszczyka. 

Po wykopaniu dołu, zwłoki owinięte w prześcieradło, po odprawieniu modłów i poświęceniu przez najstarszą wiekiem osobę tego domu, zostały opuszczone do prowizorycznego grobu. Zasypaniem mogiły tymczasowej ziemią zakończony został ten smutny obrzęd ofiary obowiązku. 

Na początku Powstania nie zdawaliśmy sobie sprawy z sytuacji jaka się wytworzyła. Każdy z mieszkańców domu gospodarował u siebie jak dawniej, mając zapasy żywności w domu a także w sklepie Pakulskich[3], do którego dojście było z podwórza. 

Wytworzone warunki zbliżyły mieszkańców domu do siebie, poznaliśmy się wszyscy, stanowiąc jakby jedną wielką rodzinę, która wspólnie radziła i wspólnie się wspomagała moralnie, a w razie potrzeby i materialnie, w celu przetrwania tak ciężkich chwil, jakie sądzonem było nam przeżyć. 

I tak w gronie naszym znalazł się młody lekarz, który gdy się dowiedział, że cierpię na żylaki w nogach, zaofiarował się zrobić zabieg. Zastrzyki dożylne pomogły, żylaki zniknęły. Gdy chciałem lekarzowi uiścić honorarium, odmówił, twierdząc, że w takiej chwili obowiązkiem jego było przyjść choremu z pomocą zupełnie bezinteresownie. […]

8-go sierpnia o godz. 9-ej rano poruszył nas przeraźliwy krzyk dziki z podwórza po rosyjsku „Wychodi na dwor”.

Gdy przestraszeni tym rykiem, schodziliśmy z pięter, czy wychodziliśmy z piwnic na podwórze w najgorszym stroju piwnicznym (w obawie [przed] nalotami więcej czasu spędzaliśmy w piwnicy niż w domu), rzucili się na nas uzbrojeni Ukraińcy z okrzykiem „Czasy dawaj”, odbierając jednocześnie wszystkim zegarki z dewizkami, pierścionki itp. Rozkazawszy potem wszystkim lokatorom, ustawionym pod murem, pozostać na podwórzu, sami wpadli jak szarańcza do naszych mieszkań, plądrując i rabując wszystko, co miało dla nich największą wartość. 

Gdy objuczeni zdobyczą wrócili z „wyprawy” myśleliśmy, stojąc pod murem, że nas rozstrzelają, gdyż jak złe duchy uwijali się koło nas, nie pozwalając ruszyć się z miejsca. Ale padł rozkaz „Wsie na ulicu”. I zaczęli nas wypędzać [słowo nieczytelne] i kolbami. 

Jeszcze w ostatniej chwili nie traciliśmy nadziei, że nasyciwszy się naszą krzywdą, dadzą nam spokój i pozwolą wrócić do domu. O, jak złudną okazała się ta nadzieja! Nie sądzonem bowiem już było wrócić kiedykolwiek do swego domu i mieszkania… Znalazłszy się na ulicy, znowu ustawili nas w szeregu, obstawiając z obu stron karabinami maszynowymi, jakby do strzału. 

Kobiety mdlały, sądząc, że wkrótce rozpocznie się egzekucja, mężczyźni uspokajali jak mogli, chociaż nikt z nas nie wiedział, jaki los nas czeka. 

Pędzeni przez Ukraińców, przy „nieoficjalnym” współudziale obserwujących nas z daleka Niemców (do których udawali się oprawcy ukraińscy po instrukcje), szliśmy bocznymi ulicami wśród płonących domów na ulicę Grójecką aż do tak zw. Zieleniaka.

Dopiero wtedy zrozumieliśmy całą grozę beznadziejnej naszej sytuacji. Ale my już zdecydowani byliśmy na wszystko. Nic już nas nie przestraszało. […]

Straszna to była ta nasza iście „kalwaryjska” droga przy spiekocie dochodzącej do 30°C na słońcu! 

A iść trzeba było prędko, by nie zatrzymywać idących poza sobą, bo kto w szeregu osłabł i zwolnił kroku, kula kładła kres jego smutnej podróży.

Nie wszyscy jednak mogli iść o własnych siłach, byli bowiem śród nas dzieci i starcy, chorzy i kalecy. Tych trzeba było prowadzić albo ciągnąć na wózku.

Nic dziwnego, że wyczerpani przejściem i upałem, a często i głodem (bo któż przewidział „taką podróż” i odpowiednio w domu się posilił), zostawiali po drodze walizki czy bagaże, które może stanowiły nieraz cały ich dobytek?

Niestety, bywało, widziałem to na własne oczy, że razem z walizką pozostał na drodze i jej posiadacz, który nie przeżył tej strasznej podróży. 

Za nami szło starsze małżeństwo. On upadł z wycieńczenia i nie mógł iść dalej. Żona schyliła się by udzielić mu pomocy…
Niecierpliwy Ukrainiec nie oszczędził życia obojgu, bo… naruszyli porządek w szeregu idących za nimi.[…]

Po wypędzeniu nas z domu, Ukraińcy przez okna rzucali zapalone do mieszkań na parterze pochodnie, aby wywołać pożar, który strawił dom i pozostawiony tam majątek, jakże często rezultat pracy całego życia!

Zachowanie się nieszczęsnych wygnańców było pełne godności. Po pierwszym odruchu rozpaczy u kobiet nastąpiła reakcja: nie było słychać skarg ani płaczu. Suchymi szeroko z rozpaczy otwartymi oczami, patrząc na płonące domy wraz z całym dobytkiem, szliśmy biernie jak skazańcy, tępo przed siebie, nie myśląc co dalej będzie.

Wszędzie po drodze mijaliśmy zgliszcza lub jeszcze płonące sadyby ludzkie.

Pamiętam w jednym oknie klatkę z kanarkiem. Biedna ptaszyna, której widocznie gorąco i dym dawały się we znaki, gwałtownie czepiał<a> się drutów klatki, próbując się wyrwać z gorącego piekła. Zamknięte dr[z]wiczki były powodem okrutnej śmierci kanarka: albo stawił go pożar, albo też padł później z głodu, jeśli go ogień oszczędził. Los kanarka to był w perspektywie los nas wszystkich wygnańców. 

A ileż było podobnych tragedii z pozostałymi w domu zwierzętami domowymi? 

Ile pozostało bezpańskich psów, tych naszych wiernych stróży i przyjaciół? Bywały i te wypadki, że wierny pies nie opuścił swego pana i szedł z nim na dolę i niedolę… […]

Zieleniak znajdował się w odległości ~ 3 km od naszego domu. Nie była to zbyt daleka droga, ale, wziąwszy pod uwagę wysoką temperaturę, stan psychiczny w jakim się znajdowaliśmy, bagaż jaki niektórym szczęśliwszym udało się zabrać, widok palącej się stolicy, wszystko to doprowadzało nas do zupełnego wyczerpania i rozpaczy. 

Ja z żoną w stroju piwnicznym, bo znaczną część czasu siedziało się w schronie w najgorszym ubraniu i obuwiu, bez nakryć głowy i palt, z małą walizeczką w ręku, z którą nie rozstawaliśmy się nawet w piwnicy, bez kawałka nawet czarnego chleba – w takim stanie zostaliśmy wypędzeni z domu. 

Gdy znaleźliśmy się wreszcie u bram prowizorycznego obozu, zastaliśmy tam już tłumy ludzi, których los podobny spotkał wcześniej od nas o dni kilka. 

Nasza chwilowa siedziba nazwana [została] „Zieleniakiem” od zieleni zwożonych przez ogrodników okolicznych tu na ten wielki plac ogrodzony wysokim murem. […] 

Plac zajęty na ten cel był brukowany tzw. kocimi łbami, zupełnie nie dostosowany do celów i potrzeb jakim miał służyć. Nie posiadał żadnego budynku, ani kawałka dachu, gdzieby niewinne ofiary mogły się schronić przed deszczem czy promieniami słońca. Jedna studnia miała obsłużyć kilkanaście tysięcy osób. 

W dzień upał w nocy przeraźliwe zimno. Spaliśmy na kamieniach, wielu bez żadnego przykrycia i bez łyżki ciepłej strawy. 
Żeby dostać nieco wody trzeba było stać w kolejce całymi godzinami i to często bez rezultatu. Ale można było kupić wody od innych silniejszych i zwinniejszych, płacąc po 100 zł. za kubek! 

W takim mniej więcej stosunku trzeba było płacić za kawałek chleba tym, którzy szczęśliwie zabrali z sobą trochę żywności. 

Na placu widziałem przypędzone dwie krowy, które z pozwolenia władz placu, zostały zabite, oprawione, częściowo zarekwirowane, a z reszty mięsa ugotowano na „ad hoc” zbudowanej „Kuchni” rosół, momentalnie rozchwytany przez rzesze zgłodniałych, którym udało się docisnąć do kuchni. Niestety, mimo największego wysiłku, nie udało się nam skorzystać z tej tak pożądanej okazji. […]

Po wielu już wcześniej dokonanych rewizjach, podczas których zabrano nam prawie wszystko, co mogło posiadać jakąkolwiek wartość, pozostała jeszcze złota dewizka w pudełku, ukryta na dnie walizki. Dotarł i tu chytry Ukrainiec i znalazłszy złoto z szatańskim uśmiechem i źle utajoną złością zagroził mi kolbą karabinu, że od razu nie zameldowałem o posiadaniu dewizki, narażając go na niepotrzebną stratę czasu. 

Na prośbę moją, że to ostatnia pamiątka rodzinna, odrzekł iż winienem się cieszyć, że wraz ze złotem nie utraciłem życia. Ale to wszystko było niczem w porównaniu z przeżyciem 3-ch nocy na osławionym „Zieleniaku”.

Gdy zbiedzone i wyczerpane ofiary kładły się do snu na to madejowe łoże, zaczęły się w nocy „inne” poszukiwania pośród leżących na bruku ofiar – młodych dziewcząt, które matki okrywały własnym ciałem przed zbirami ukraińskimi.

Można sobie wyobrazić jakie to bolesne poruszenie uczyniło śród stłoczonych ciał leżących na kamieniach, trzęsących się z zimna i strachu ofiar. Trzeba było widzieć bohaterską postawę matek i córek, walczących o swoją cześć w nierównej walce z żołdakami ukraińskimi i rozpacz mężczyzn, nie mogąc rzucić się z gołymi rękami na uzbrojonych zbirów. Kobiety broniły się dzielnie, dowodem czego były widoczne na drugi dzień rano na podwórzu świeżo usypane mogiły. […]

Strzał karabinowy uciszył te jęki na wieki. Cisza, jako potem nastała do dziś mnie przeraża, gdy ją sobie wspominam. […]
Nad naszymi głowami stale przelatywały, zataczając wielką linię elipsy tzw. krowy ryczące[4] z ogonem jak komety ze złowrogim świstem – na mury domów walczącej bohaterskiej Warszawy. 

W nocy widno było jak w dzień od pocisków i pożarów, które zaczęły ogarniać coraz większą część miasta. 

Gdy nadszedł dzień 3-ci takiej męki dantejskiej, kiedy nam już sił brakło z głodu, chłodu nocnego czy upału dziennego, wycieńczeni byliśmy całkowicie. 

Zawołano nas wtedy do szeregu i zakomunikowano, że za bunt i powstanie powinniśmy być rozstrzelani. Tak już było zdecydowane. Jednak z łaski Hitlera darowano nam życie, ale za to w dowód wdzięczności będziemy dla niego pracować w General-Gouvernement, w Rzeszy czy też na froncie.

I zaczęło się pędzenie nas do 2-go obozu w Pruszkowie. Po drodze na dworzec Zachodni, skąd miano nas przewieźć do Pruszkowa, zgłodniałe rzesze rzuciły się na rosnące na polu jarzyny i warzywa, którymi starały się zaspokoić choć trochę przeraźliwy głód, który skręcał wnętrzności. To samo było ze spotkanymi po drodze jabłoniami oblepionymi niedojrzałymi owocami. […]

W wielkich halach Warsztatów Wagonowych w Pruszkowie urządzono drugi obóz przejściowy dla wypędzonych ze stolicy. O tyle już nam tu było lepiej, że byliśmy pod dachem, śród ścian, które zabezpieczały nas od przeraźliwych zmian temperatury. 

Ach, te noce nieszczęsne! Znów spanie wprawdzie nie na kamieniach, lecz na zimnej podłodze betonowej, wyłożonej w najlepszym razie zdobytą skądś słomą, która jednak usuwała się natychmiast z pod leżącego… Przytem po raz pierwszy, właśnie w Pruszkowie oblazły nas wszy! Poprzedni lokatorzy obozu zostawili je nam w spadku. Długie odtąd dni trzeba było walczyć z tą plagą. 

W Pruszkowie żona moja dostała dezynterii. Nabawiła się jej na Zieleniaku, gdzie głodna i spragniona, aby ulżyć męce pragnienia umaczała chusteczkę w kałuży w pobliżu studni i nią zwilżyła spieczone wargi. Na szczęście P.C.K. zorganizował pomoc dla chorych. Otrzymane lekarstwo uratowało zdrowie żonie i wielu innym towarzyszom niedoli. Dowiedzieliśmy się z radością, że będzie gorąca zupa czy kawa, tak dawno nie widziane smakołyki. Wiele jednak trzeba było czasu, żeby zdobyć te skarby, dostarczane przez R.G.O.

Krótka jednak była ta nasza radość. Władze wojskowe w obozie kazały wszystkim na drugi dzień wyjść na zewnątrz pawilonu w celu rejestracji i podziału na młodych i starych, zdolnych i niezdolnych do pracy. 

Nie było żadnych względów i kompromisów: żony oddzielano od mężów, dzieci od rodziców, matki od dzieci. W rezultacie po jednej stronie stali jak skazańcy ludzie (obojga płci) młodzi, względnie młodo się prezentujący, po drugiej – dzieci, starcy i ludzie z wyglądu nie nadający się do pracy. Nie pomogły płacze, prośby. Jednych i drugich załadowano wkrótce do wagonów bydlęcych z tą różnicą, że pierwsi skierowani zostali do Rzeszy do najcięższych robót w kopalniach czy fabrykach, a drudzy pozostali w kraju, ale wywiezieni na wieś do chłopów do różnych miejscowości.

Tymczasem ta sama procedura odbywała się w dalszym ciągu z nowo nagnaną tu świeżą masą nieszczęśliwych.

Mnie i żonie, dzięki naszemu wyglądowi: nieogolony, obrośnięty, nie myci, schudzeni i zaniedbani – udało się dostać do tej drugiej grupy „szczęśliwych” na wieś. Wreszcie ruszyliśmy. […]

Opracowanie: Izabella Maliszewska

[1]Fabryka Konserw i Marmolady B. Gronowskiego mieściła się przy ul. Grzybowskiej 75.
[2]W pacyfikacji Ochoty brał udział pułk brygady SS RONA (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa) pod dowództwem płk. Bronisława Kamińskiego. Żołnierze tych oddziałów to w przeważającej mierze jeńcy rosyjscy, którzy wstąpili do formacji walczącej po stronie niemieckiej.
[3]Przed wojną Sklepy Braci Pakulskich zajmowały się sprzedażą towarów kolonialnych, win i artykułów importowanych. W 1939 r. sklep wzorcowy i siedziba firmy mieściły się na ul. Brackiej 22. Istniała też sieć 5 sklepów filialnych, w tym sklep przy ul. Raszyńskiej 15, o którym wspomina autor.
[4]Pociski te przez powstańców zwane były „krowami” lub „szafami” od dźwięku, który towarzyszył ich wystrzeliwaniu przez wyrzutnie rakietowe Nebelwerfer.