Przeczytaj

Pobierz pdf

Pamiętnik Warszawiaka. Godło „Mazury” - Maria Żebrowska

Maria Żebrowska z domu Wawrzyszak (1914–1995) – pochodziła z Jarocina, przyjechała do Warszawy w 1936 roku na studia polonistyczne, podczas okupacji należała do Armii Krajowej, była kurierką i uczestniczyła w działaniach legalizacyjnych. W 1942 roku wyszła za mąż za Feliksa Żebrowskiego, który zginął podczas powstania warszawskiego. Po powstaniu autorka pamiętnika została wywieziona do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Całość pamiętnika liczy 63 strony maszynopisu. Godło „Mazury” prawdopodobnie nawiązuje do powojennych losów autorki, która od 1945 roku tworzyła polskie szkolnictwo w Kętrzynie.

Fragmenty pamiętnika autorki z września 1939 roku zostały opublikowane w wydawnictwie Nieba i ziemi nie widać. Warszawiacy o wrześniu 1939 przygotowanym przez Muzeum Warszawy w 2019 roku.

6 sierpnia dzielnica, w której przebywałam, była już zagrożona. Niemcy od Woli parli do miasta. Już późnym wieczorem przyszły wieści, że są przy Młynarskiej. W nocy dostałam rozkaz, by wczesnym ranem stawić się na Nowowiniarskiej. Wyszłam po 3-ciej rano, 7 sierpnia. Ludzie zaczynali uciekać. Zabrałam ze sobą grupę kobiet z dziećmi, które chciały się przedostać do rodzin na Stare Miasto. Droga była już dość trudna. Chłodna ostrzeliwana z kościoła, Leszno od strony getta. Otrzymałam polecenie wrócenia na Ciepłą i ewakuowania lokalu do dzielnicy staromiejskiej. Razem z łącznikiem wracałam o godz. 8.30. Na ukos, piwnicami, chcieliśmy dostać się do ul. Elektoralnej. Mijaliśmy tłumy uciekających ludzi. W nieopisanej panice, dźwigając na plecach szczątki uratowanego dobra, biegli potykając się. Widząc nas, idących w kierunku przeciwnym, różnie reagowali. Jedni ostrzegali, targali się za rękawy by wracać, bo Niemcy już na Chłodnej, drudzy z goryczą i prawie nienawiścią wołali dosłownie: patrzcie! wojsko polskie idzie osłaniać nam tyły. Odczuliśmy bardzo dotkliwie ironię tych kilku wyrazów. Minęliśmy ludzi. Dalej było już pusto. Dotarliśmy do ciężkiej, kutej bramy, wychodzącej na Elektoralną. Przed sobą mieliśmy doszczętnie spaloną ul. Mirowską . Z barykady przy Solnej szedł jeszcze powstańczy ogień. Przeskoczyliśmy Elektoralną i znaleźliśmy się w Mirowskiej. I wtedy zobaczyliśmy przed II Halą wiele mundurów niemieckich z opaskami i bez nich. Na placu leżało wielu zabitych, czy rannych. Byli tu Niemcy, prowadzący jeńców. Dostrzegli nas, zawołali po polsku: „kto?”, a potem otworzyli ogień. Raniona lekko w nogę wycofałam się z towarzyszącym mi łącznikiem i od tej chwili pracowałam w rejonie Sapieżyńskiej, Franciszkańskiej, Freta i Długiej. 

Do 12 sierpnia w dzielnicy tej panował względny spokój. Dwunastego właśnie użyli Niemcy min powietrznych, skierowali ciężką artylerię, dali ognia z moździerzy, zaatakowali bombami. Ze zmiennym szczęściem trwał bój o Stawki . Szpital Jana Bożego  był przeładowany rannymi, przyległy ogród – zmarłymi. Po 20 sierpnia było już źle. Żywność mieli pewni ludzie, a więc ci, którzy mieli na miejscu zamieszkania i ci, którzy w płonących domach zdobyli ją. Przydziały wojskowe były już nikłe, trzeba je było zresztą przeznaczać dla ciężko pracujących. Ofiarność ludzka wyczerpała się. Egoizm zaczynał brać górę. Wydatniejszej pomocy z zagranicy nie można było się doczekać, ogień artyleryjski idący zza Wisły przycichł. Ludność zaczęła ogarniać depresja. Z godziny na godzinę, zgromadzona w piwnicach czekała na wieści. Przynosiły je gazety lub przechodzące piwnicami oddziały. Wtedy już podnosiły się głosy przeciw inicjatorom powstania, cichły jednak natychmiast na widok dziewcząt i chłopców rannych, brudnych i śmiertelnie zmęczonych. Nikt się nie ośmielił wystąpić przeciwko 16-letniemu chłopcu, któremu odłamek pocisku rozpruł i rozszarpał udo, a który spokojnie, jakby nie czuł bólu, podanym płótnem z prześcieradła przewinął sobie ranę i poszedł dalej. 

Wielokrotnie byłam świadkiem uwielbienia, jakim darzyła ludność walczących. W czasie jednego nalotu oddziałek musiał zatrzymać się przy Franciszkańskiej 13, w schronie. Nagle z kąta odezwał się głos kobiety, nawołującej inną kobietę. Poszukiwana odkrzyknęła zniecierpliwiona: zaraz, zaraz, bo ja tu siedzę obok pana powstańca. Widziałam jak z dumą i wdzięcznością patrzyła na niego, że właśnie przy niej usiadł i jak chłonęła każde jego słowo. Innym razem, również przy Franciszkańskiej, może jedenastoletni chłopiec na widok swego rówieśnika, przechodzącego z oddziałem, zawołał: mamo, ja pójdę też. Miniaturowy żołnierz mrugnął okiem znacząco i powiedział: chodź. Wtedy matka zaniepokojona o syna ujęła go za rękę, przyciągając ku sobie. Mały powstaniec, specjalista od podpalania czołgów benzyną, któremu hełm spadał na oczy, a wielokroć podwijane spodnie niemieckie nieco przeszkadzały, z ironią dorosłego i doświadczonego człowieka, cedząc sylaby powiedział: zostań, mama ci nie pozwala. 

Dla ludzi, wtrąconych do schronów, pozbawionych najprymitywniejszych warunków życiowych, ogłupiałych nieustanną kanonadą – promieniem jasnym był żołnierz i gazetka. Żołnierz przechodził przez schrony coraz bardziej umęczony, ale nigdy w rozmowie z ludźmi nie zdradzał swego rozczarowania i smutnych przewidywań na przyszłość najbliższą. Przeciwnie, nawet przed opuszczeniem Starego Miasta rzucał słowa otuchy. 

W ostatnich dniach sierpnia dzielnica już była bardzo rozbita. Przechodząc przez jedną z piwnic przy ul. Freta zatrzymałam się. Ludzie czytali gazetkę. Ktoś tam pisał, że niech się domy walą do dna, duch walczących zwycięży. Polska zaś zmartwychwstała te wszystkie domy zburzone zastąpi szklanymi oknami Żeromskiego . Tekst czytany uderzył grupę kobiet. Jedna z nich zapytała, kto to Żeromski i jakie to domy będzie budował. Inna wyraziła przypuszczenie, że to pewnie znany budowniczy i że pewnie więcej w tych domach będzie okien niż murów. Niech zburzą wszystko – orzekły wreszcie wszystkie zgodnie – będziemy mieli później szklane domy.

Byłam już wtedy bardzo chora, ledwie ciągnęłam z sobą nogi i dlatego rozmowa ta nie wywołała we mnie żadnej reakcji. Nie potrafiłam myśleć. To, co się działo, urągało elementarnym pojęciom sprawiedliwości i ładu. 

W nocy z 29/30 sierpnia oddziały opuściły Stare Miasto , pozostawiając ludność cywilną, chorych i rannych. Musiałam również zostać ze względu na zdrowie. W dniu tym Niemcy poczęli zdobywać ulicę po ulicy, nakazując wyjście z piwnic, a potem zrzucali bomby, burząc ocalałe dotąd domy. Nastały chwile bardzo ciężkie, tym bardziej, że ludność była już całkowicie wyczerpana nerwowo. Rozpoczęły się modły, które jeszcze podkreślały tragizm chwili. Ludzie już nie śpiewali, ale z płaczem wykrzykiwali suplikacje i litanie. Dzieci klęczały i śpiewały również, złożywszy ręce. Potężniejszego wrażenia nie przeżyłam już później. Wtedy właśnie wyczerpała się moja wrażliwość, stępiałam całkowicie i odtąd patrzyłam obojętnie na śmierć, płacz i modlitwy. To wszystko było mi obce. Życiem musiało kierować ślepe przeznaczenie, które jednych wydobywało całych z największego ognia, drugich powalało małym odłamkiem przy pierwszym wejściu na ulicę. Bezskuteczne były więc prośby, nikt ich nie słuchał i nikt na nie nie reagował.

30 sierpnia o godz. 14 przyszli Niemcy. Kazali wszystkim wyjść. Tymczasem samoloty krążyły nad domami. Z opróżnionych budynków wystrzelała rakieta i po kilku chwilach dom taki stawał się celem działań lotniczych. Bezustanny dygot murów napełniał lękiem wybiedzonych ludzi. Gdy wychynęli z piwnic, a nowe detonacje wstrząsały powietrzem, rzucając słabszych na ziemię, cofali się nie wierząc, by Niemcy przynieść im mieli życie. Ciężko ranny powstaniec nie pozwolił się wynieść z piwnicy Franciszkańskiej 13. Miał klatkę piersiową otwartą, strzaskaną nogę i tylko chwilami odzyskiwał przytomność. Raczej intuicyjnie niż świadomie zrozumiał klęskę. Nie pozwolił dojść do siebie, chciał zostać na miejscu, nie chciał widzieć Niemców. Nie wyszły też dwie kobiety z małymi córeczkami, łudząc się, że Niemcy wejdą do domów, wylegitymują je i pozwolą zostać na miejscu. Wyszłam jako jedna z ostatnich. Nie dały się namówić. Zaledwie ul. Mławską doszłyśmy do Sapieżyńskiej, zielona rakieta wskazała nowe obiekty. Krążące samoloty zrzuciły wiązkę bomb. W miejscu, z którego przed chwilą wyszliśmy, wzniosła się góra rumowisk nad kobietami i powstańcem, który już nie chciał przed nadchodzącą śmiercią zobaczyć Niemca.

A potem stanął nad nami tak znany dziś wszystkim Warszawiakom szlak: Szpital Jana Bożego, szkoła , Stawki, getto i kościół św. Stanisława na Woli . Ludzie wychodzący z piwnic nie byli podobni do ludzi. Uderzało jedno: nie rozpaczali, nie płakali. Szli ociężale, zdumieni raczej i zdziwieni tym, co się wokół działo. Podawali sobie ręce, gdy trzeba się było wydostać z przekopu, kiwali bez słowa głowami, gdy zobaczyli swych znajomych, nieśli na plecach rannych, gdy ci nie mogli iść. Byli jakby odurzeni. Gdy w czasie pochodu, tuż przy Janie Bożym, na Bonifraterskiej jakaś kobieta w zabitym powstańcu poznała syna i z krzykiem targała go za mundur, ludzie patrzyli na nią spokojnie i mijali. Jeden z konwojentów dźwignął ją i poprowadził dalej. Zdawało mi się wówczas, że bardzo jej współczuł. Po uciążliwej wędrówce przez wymarłe getto, kościół św. Stanisława zdawał się być oazą. Nie miał jednak w sobie nic kościelnego. Z Woli, ponad naszymi głowami, leciały w dalszym ciągu miny powietrzne, by burzyć.

Tymczasem w kościele kobiety zdejmowały bezceremonialnie z ołtarzy sprzęt i kładły tam dzieci. Ludzie tłoczyli się do konfesjonałów, do prezbiterium, by znaleźć siedzące miejsce. 

Nazajutrz droga na Dworzec Zachodni i Pruszków . Wzdłuż trasy na własne oczy widzieliśmy matki, wiozące w wózkach dzieci, czyste, nasycone dzieci. Nawet mężczyźni spacerowali wzdłuż torów, by uchwycić jakąś wyrzuconą z pociągu kartkę. Wtedy dopiero zrozumieliśmy do głębi tragedię Warszawy. I dopiero we Włochach, gdy sanitariuszki Czerwonego Krzyża w czasie minutowego postoju pociągu (na prośbę Czerwonego Krzyża) wrzuciły do wagonów chleb, pomidory i kompot w butelkach, gdy przeżegnały odjeżdżających słowami: „z Bogiem”, zerwały się tamy w piersiach ludzi. Wtedy polały się łzy. 

Ofiarowanego chleba nie można było przełknąć. Nawet jednego kęsa. Stawał w gardle kamieniem, może z żalu, że na nic się zdały wysiłki, że teraz krwawi się dalej Śródmieście, a może też z długotrwałego głodu. Pomidory, dane w najlepszej intencji, stały się jednak przyczyną dezynterii, a co za tym idzie, w wielu wypadkach śmierci.

W Pruszkowie, dzięki lekarzowi rosyjskiemu, jeńcowi niemieckiemu, przekazana zostałam na izbę chorych, czyli na jedną, wyznaczoną dla chorych halę warsztatową. Niestety, nazajutrz 1 września, załadowali Niemcy cały transport do pociągu towarowego. Rosyjski lekarz interweniował. Prawie wszyscy chorzy mieli zapalenie płuc. Dla uspokojenia jego lekarskiego sumienia napisali na wagonie kredą „Kranke” i przy 400 temperatury wysłali nas, jak zapowiedzieli, do Piotrkowa. […]

Wciśnięta w kąt wagonu i okryta płaszczami życzliwych współtowarzyszy ocknęłam się w nocy. Ludzie stłoczeni w wagonie zajadle się sprzeczali o kierunek podróży. Czy rzeczywiście celem jest Piotrków? Niestety, Niemcy nasz oszukali. Po niedługim czasie przyszła Łódź, po południu Frankfurt nad Odrą, wieczorem Berlin i tam nastąpił postój. […]

Jeden z jadących mężczyzn zaczął snuć głośno przypuszczenia. Potem zaczął twierdzić, że nazajutrz rano wysadzą nas w Oranienburgu. Wszyscy zaczęli oponować. […] Tymczasem on jakby na złość sobie i innym mówił o Oranienburgu i Mauthausen. Dwa lata przebył w obozach. Starania żony, poparte dziesiątkami tysięcy złotych, zostały uwieńczone pomyślnym wynikiem. Wrócił z obozu chory na żołądek i jechał teraz do niego ponownie. Przez całą noc snuł potworne wspomnienia. […] I rzeczywiście. Mężczyźni poszli do Oranienburga, a kobiety do Ravensbrück.

Opracowanie: Izabella Maliszewska

[1]Prawdopodobnie autorce chodziło o budynki Hal Mirowskich. To dwie hale targowe przy pl. Mirowskim i pl. Żelaznej Bramy. Zostały wybudowane w latach 1899–1902, do czasu ich zniszczenia w 1944 r. był to największy obiekt handlowy w Warszawie. Zbombardowane podczas powstania 5 i 6 VIII 1944 r., spłonęły. W ruinach odbywały się egzekucje okolicznych mieszkańców.
[2]Przy ul. Stawki znajdowały się niemieckie magazyny wojskowe zawierające m.in. umundurowanie i żywność. Magazyny zdobyte 1 sierpnia pozwoliły na umundurowanie staromiejskich oddziałów powstańczych oraz uzupełnienie zasobów żywnościowych tej dzielnicy. W kolejnych dniach toczyły się walki zarówno o teren magazynów, jak i pobliskiej szkoły.
[3]Szpital Jana Bożego – znajdował się przy ulicy Bonifraterskiej 12. Został założony w 1650 r. i prowadzony był przez Zakon Szpitalny Ojców Bonifratrów jako szpital psychiatryczny. W okresie międzywojennym należał do Kliniki Psychiatrycznej Uniwersytetu Warszawskiego. Podczas powstania reduta powstańcza broniona do 25 sierpnia przez żołnierzy AK z batalionów „Zośka”, „Miotła” i „Pięść”. Po zajęciu szpitala przez Niemców rozstrzelanych zostało ok. 300 pacjentów i personelu szpitala.
[4]Opowieść o „szklanych domach” jako symbolu nowoczesności i dobrobytu w niepodległej Polsce pochodzi z powieści Stefana Żeromskiego Przedwiośnie.
[5]Oddziały staromiejskie ewakuowały się kanałami do Śródmieścia nocą z 31 sierpnia na 1 września. Autorka przebywała w tym czasie w rejonie ul. Franciszkańskiej, która została zajęta przez Niemców kilka dni wcześniej. 
[6]Prawdopodobnie chodzi o budynek szkoły przy ul. Stawki obok magazynów wojskowych.
[7]Kościół Św. Stanisława Biskupa w Warszawie przy ul. Wolskiej 76. Zbudowany w 1903 r. Podczas powstania kościół służył jako obóz przejściowy dla ludności cywilnej przed transportem do Pruszkowa. Przeszło przez niego ok. 90.000 osób. Na cmentarzu przy kościele odbywały się liczne egzekucje. Niemcy zamordowali tu ok. 400 osób.
[8]Pruszków – miejscowość podwarszawska gdzie na terenie dawnych Zakładów Naprawy Taboru Kolejowego, Niemcy na początku sierpnia 1944 r. utworzyli obóz przejściowy Dulag 121, dla wypędzanych z miasta mieszkańców Warszawy. Przeszło przez niego około pół miliona osób. Po selekcji w obozie część z nich trafiła „na roboty” do Niemiec lub do obozów koncentracyjnych, a pozostali – jako niezdolni do pracy – na teren Generalnej Guberni.