Ignacy Bujak (1890–1979) – działacz narciarski, handlowiec, członek Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratowniczego, sędzia narciarski. Mieszkaniec Zakopanego podczas okupacji zamieszkał w Warszawie. Uczestnik ruchu oporu. Po wojnie inicjator i organizator narciarskiego Memoriału im. Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny.
Mój finisz o życie
… „za chwilę będziecie rozstrzelani”…
Takie słowa padły z ust żołdaka Wehrmachtu pod adresem siedmiu w szereg ustawionych Polaków. Działo się to na podwórzu domu przy ul. Mickiewicza 38 – na Żoliborzu.
Dzień 15 września czasu Powstania Warszawy był jak i wszystkie poprzednie słoneczny, bez chmurki na niebie, upalny i duszny, a ciężki jak zmora gniotąca i pełny koszmarnych przeczuć. Nie było już złudzeń, którymi karmiliśmy się przez półtora miesiąca. Zbliżał się ku nam nieuchronny los i przeznaczenie. Rano o 7-ej godzinie nalot 24 bombowców niemieckich powoduje wstrząsy ziemi, czarne kłęby dymu unoszą się nad gruzami domów. Miasto drga w ostatniej agonii. Od strony Marymontu posuwają się w tyralierze szare oddziały nie żołnierzy, ale szakali łaknących krwi. Zajmują dom po domu z rzadka tylko napotykając na opór oddziałów AK i AL, które wycofywały się w kierunku placu Wilsona, ul. Krechowieckiej i Suzina. Na tych odcinkach jeszcze przed tygodniem kopaliśmy nocą rowy strzeleckie i łącznikowe, aby powstańcom ułatwić obronę. Niemcy, zacieśniając ten pierścień obronny, wyrzucali z domów kobiety i dzieci i kierowali ich ku Bielanom, mężczyzn zaś w krótkiej drodze rozstrzeliwano. Codzienny tryb życia mieszkańców naszego domu nie różnił się wiele od życia mieszkańców całej Warszawy. Wszystkie troski i wysiłki skierowane były na zabezpieczenie życia, starania o aprowizację, wzajemne podtrzymywanie się na duchu i pomoc walczącym. Nasz zespół stanowiło zaledwie kilka rodzin i parę przygodnych osób, mężczyzn i kobiet, którzy schronili się do naszego domu z terenów zajmowanych przez Niemców. Stale mieszkali Golińscy z córką, wdowa Mistat[1] z córką i synem 19-to letnim Rysiem, inż. Heinzel[2] z żoną i siostrą, dozorca Wierzba z żoną i 2 dzieci, wdowa Dukowska[3] z córką i synem, który był łącznikiem w AK, a nadto inż. Zygmunt Jakubowski[4] oraz autor niniejszych „Wspomnień” z żoną i 13-to letnim synkiem Jasiem. Parter domu zajmował od tygodnia pluton AK. W czasie nalotów bombowców i w czasie ognia artyleryjskiego wszyscy, prócz plutonu AK, skupiali się w kotłowni znajdującej się w głębokiej suterynie. Oddziałek AK w rannych godzinach dnia krytycznego wycofał się z domu bez jakiegokolwiek uprzedzenia mieszkańców, pozostawiając jedynie jako ślad swej bytności w naszym domu nadziemne przewody telefonu polowego, co później w Niemcach jeszcze większy szał mordu i zemsty wzbudziło. Zbliżała się godzina południowa. Niemcy podchodzili ku naszemu domowi coraz bliżej, ostrzeliwując się na skrzydłach linii powstańcom. O naszym wycofywaniu się z domu w kierunku placu Wilsona nie mogło być mowy, gdyż całe przedpole, tj. ul. Mickiewicza, Bohomolca, Tucholska i plac Lelewela były silnie ostrzeliwane. Na tych odcinkach już kilku ludzi, którzy usiłowali przejść przez sferę ognia, leżało zabitych. Wśród nas zapanowała ogólna depresja i niewyrzeczona głośno chęć dzielenia wspólnie doli, jaka nam miała za chwilę przypaść w udziale. Czekamy więc skupieni w kotłowni na dalsze wypadki. Tylko Ryś Mistat znikł nam z oczu, po czym ukazał się ubrany w płaszcz z walizeczką w ręce i mimo nalegań ze strony matki i siostry, aby został, wyszedł z domu, pieczętując swój los. O szczegółach jego śmierci dowiedziałem się dwa dni później.
Nadchodzi moment, w którym rozegrała się w moich oczach i przy moim współudziale jedna z wielu tragedii powstaniowych.
Była godzina 14-ta, gdy na podwórze nasze wkroczyło kilku Niemców. Jeden z nich strzelił na ślepo do drzwi prowadzących do sieni domu, a kula trafiła w głowę przypadkowo stojącego tam dozorcę Wierzbę. Rana była dość ciężka, lecz nie śmiertelna. Natychmiast założyliśmy mu bandaż i ułożyliśmy rannego w kuchni w suterynie. Kobiety wybladłe z wrażenia dygocą, dzieci kwilą ze strachu i tulą się do matek, mężczyźni stoją skamieniali, wiedząc co ich za chwilę czeka. Do naszego schronu dochodzą coraz silniejsze odgłosy pojedynczych strzałów – to Niemcy rozstrzeliwują już w sąsiednim domu tych, co nie zdołali ujść.
Minuty oczekiwania – co dalej będzie – wiekem się wydają. Napięcie psychiczne osiąga swój szczyt, bolą wszystkie nerwy, nogi wrastają zdaje się w beton. Byle się już coś działo, męka oczekiwania musi się wreszcie skończyć. – Słychać skrzypnięcie przestrzelonych drzwi – ostrożnie – z wyciągniętym w ręce rewolwerem wkracza na korytarz Niemiec. Krótki ryk: „Alle raus!” – Wychodzimy na podwórze. Jeszcze w korytarzu żegnam się z żoną – żegnam się z synkiem, który obejmując mnie szepcze – „ach tatuś – tatuś”! – Na podwórzu oddzielił sierżant wszystkich mężczyzn od grupy kobiet i dzieci i oświadczył nam: „za chwilę będziecie rozstrzelani”. Kobietom z dziećmi rozkazał przejść przez ogrody na ul. Bytomską i kierować się na Bielany. – Nastała dla nas mężczyzn koszmarna chwila oczekiwania na śmierć. Z jej stygmatem stanęło nas w szeregu siedmiu: inż. Zygmunt Jakubowski, inż. Henzel, dwóch przygodnych mężczyzn, którzy schronili się u nas rano, Goliński, jakiś starzec z dzieckiem na ręce i ja.
Naprzeciw nas w odległości 6–8 kroków usadowił się klęczco żołnierz z karabinem, obok niego stanął sierżant z automatycznym pistoletem wiszącym u pasa. Zanim kobiety z dziećmi jeszcze się oddaliły, podeszła do sierżanta panna Golińska i po niemiecku błagała stojącego obok kata, aby jej oszczędził ojca staruszka. Skutek prośby nadspodziewany. Córka uprowadza ze sobą ojca, ratując go od niechybnej śmierci. Widząc ten akt łaski ze strony Niemca, występuję z szeregu krok i przemawiam za drugim starcem trzymającym dziecko za ręce, tłumacząc Niemcowi, że dziecko jest sierotą, a starzec nie jest mieszkańcem tego domu, z którego jakoby strzelano do Niemców. I znów jedno życie więcej uratowane, a może i dwa, bo i dziecko mogło paść kulami. Niemiec zezwolił starcowi przyłączyć się do oddalającej się już grupy kobiet. Odwracam głowę i ślę jeszcze pożegnalny wzrok za żoną i synkiem. –
Przypadek przedłuża nam mękę oczekiwania na nieuchronną śmierć. Bo oto nadbiega do sierżanta żołnierz z meldunkiem, że „major jest ciężko ranny w głowę”. – Wśród Niemców poruszenie i konsternacja, komentują żywo wypadek, z twarzy ich przebija się wściekłość. – A my wciąż czekamy na egzekucję. Może niejednemu z nas zaświtał jeszcze promyk nadziei, że coś się stanie, jakiś ratunek, cud? Czyż naprawdę mamy nieodwołalnie umrzeć? Nie ma niestety złudzeń, musimy zginąć – jeszcze sekunda, – dwie i koniec. Mówią, że w takich chwilach całe życie jak na ekranie przesuwa się błyskawicznie przez myśl. Mnie przeszłość nie obchodziła, ważną była chwila bieżąca i to co się miało ze mną stać. Wrażenie wzrokowe przenosi mi do mózgu obraz karabinu maszynowego, który jeden z Niemców ustawia w tym momencie przed nami, kierując jednak wylot jego lufy na budynek Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych, a stąd wnioskuję, że do nas strzelać będą z karabinu ręcznego. Jest szansa – 1:1000 – ratuj się – uciekaj – instynkt alarmuje, – nerwy i wola skupiają się do czynu, – tempo – tempo, bo każdy ułamek sekundy spóźniony to śmierć, zyskany to życie! Już! Pada pierwszy strzał i inż. Jakubowski z okrzykiem: „O Jezu – Jezu” wali się na ziemię. Błyskawicznie obracam się, wypuszczam z ręki mały plecak, który kurczowo cały czas bezwiednie trzymałem, i biegnę przez podwórze zygzakami w szalonym tempie, na jakie mnie tylko jako starego sportowca było stać. Kieruję się na sąsiedni dom, za którym jeżeli go osiągnę, może być zbawienie. Przez mózg tłoczą się myśli, jak skończy się ten „finisz o życie”! W biegu rozpinam płaszcz, który mam na sobie, aby rozwiane jego poły bardziej chroniły moją cielesną sylwetkę przed celnym strzałem. Ach ten oczekiwany strzał! Kiedy on nastąpi? Gdzie mnie trafi, czy od razu zabije, czy tylko rani? Wciąż jeszcze biegnę – już jestem w połowie podwórza, już trzy czwarte – jeszcze parę kroków, aby skoczyć za dom i… padam na ziemię, jakby kto mi obie nogi podciął. Jakiś bolesny płomień przebiega przez ciało – dostałem! Przecież nie mogłem liczyć na to, że mi Niemiec daruje, że pozwoli mi uciec. Podwórze które przebiegałem mogło mieć 30–40 kroków długości, uwzględniając zygzaki, bieg mógł trwać, dopóki mnie nie postrzelono, najmniej 10 sekund, może więcej, ale mnie czas wydawał się nieskończenie długi. Czy Niemiec strzelał raz, czy dwa razy zanim mnie trafił, z tego trudno mi zdać sobie sprawę, huku strzałów nie słyszałem. Gdybym ja miał ręczny karabin i przed sobą uciekającego na tym dystansie Niemca, to w tym samym czasie zdołałbym przynajmniej pięć kul skutecznych za nim posłać.
Leżąc na ziemi czułem, że to jeszcze nie to najgorsze, co mogło się stać. Głowa, płuca, serce całe, tylko potworny ból w prawym biodrze. Skupiam siły, zrywam się i jeszcze parę kroków za dom i znikam Niemcowi z pola strzału.
Uciekam już wolniej wskutek bólu, czuję spływającą po nodze krew, zrzucam z siebie płaszcz i kieruję się w stronę ulicy Bytomskiej. Gdzieś z dalekich okien obserwowano cały obraz rozstrzeliwania i fragment mej ucieczki, o czym mi później właściciel naszego domu p. Osiecki[5] opowiadał. A tamci? Niestety ulegli hipnozie nieuchronnej śmierci i padali kolejno na miejscu. A gdyby biorąc przykład ze mnie rozbiegli się i próbowali ucieczki, czy nie mieliby choć w znikomym procencie szansy ratunku? Może nie wszyscy trzej – Jakubowski już nie żył – ale może choć jeden?! Dobrnąłem do ul. Bytomskiej, rozglądam się gorączkowo, szukam schronienia i widzę, że jestem w pułapce, bo od strony Marymontu posuwa się druga linia Niemców. Dalej mam ucieczkę odciętą. Muszę się natychmiast gdzieś skryć, póki mnie nie zauważą. Przebiegam Bytomską w poprzek, przeciskam się przez otwór w płocie, wpadam do ogrodu i widzę willę pustą, uszkodzoną częściowo wybuchem bomby. Wbiegam do wnętrza, szukam piwnicy, schronu, daremnie. W jednym z pokoi stoi na środku zawalony gruzem duży tapczan. Podnoszę delikatnie wieko, aby gruzu z wierzchu nie zrzucić i wsuwam się do środka, opuszczam wieko na siebie i zamieram w bezruchu. Czuję się kompletnie wyczerpany fizycznie i psychicznie. Leżę na lewym boku, aby nie uciskać rany na prawym, jest mi szalenie niewygodnie, gdyż w tapczanie znajdowały się jakieś szczerby i odłamki potłuczonych figur gipsowych. Miałem czas zastanawiać się nad tym, czy to był ratunek dla mnie. Czy Niemcy nie zechcą mnie szukać lub grasując po domu nie zaglądną do tapczanu, a wówczas koniec – dobiją – zastrzelą. Tymczasem druga linia Niemców dochodzi, bo słyszę z ulicy ich głosy – mijają dom. Napięcie nerwowe dochodzi u mnie do zenitu. Z zapartym oddechem czekam pory wieczornej. Krew przestała uchodzić, ale rana piecze. Macam biodro i odnoszę wrażenie, że obok otworu wlotowego po kuli mam naruszoną kość, nogą jednak władam. Wreszcie robi się ciemno. Znów słyszę głosy i poznaję „własowców”[6]. Po tym cisza. Około północy decyduję się opuścić kryjówkę i próbować szczęścia, może uda się mi dojść do pozycji AK znajdującej się przy ul. Krechowieckiej. Podnoszę wieko ostrożnie, wysuwam się z tapczanu i wychodzę z domu zachowując największą ciszę, kieruję się na dom, gdzie mieszkałem. Serce wali jak młotem. Znajduję porzucony przeze mnie w czasie ucieczki płaszcz, ubieram go i podchodzę na podwórze, gdzie odbyła się egzekucja. Widzę na ziemi trupy. Leży Heinzel, leży Jakubowski i dwaj inni. Wstrząsa mną dreszcz i żal ściska gardło. Lecz nie ma czasu na rozmyślania. Słyszę głosy gdzieś z dala i tupot nóg po bruku. Niemcy czy swoi? Nie wolno mi ryzykować. Wracam do swej kryjówki. Wsuwając się ponownie do tapczanu myślę, czy ma on być dla mnie nieuchronnie trumną? Spędzam w nim noc z 15 na 16-go września. Czuję, że mam gorączkę i silne osłabienie. Pragnienie pali i zwalcza rozsądek, bo w pełni dnia (16-go) wyłażę z tapczanu w poszukiwaniu jakiegoś napoju. Niestety wodociągi nieczynne ale w sąsiednim pokoju znajduję na półmisku mocno nadgniłe i zapleśniałe pomidory. Nie znam słowa, którym mógłbym określić to błogie uczucie, jakiego doznawałem wchłaniając w siebie te zgniłe owoce. Pokrzepiony w ten sposób ułożyłem się znów do tapczanu i czekałem nadejścia nocy, z 16/17go. W najbliższej okolicy panowała cisza. Z daleka jedynie dochodziły odgłosy bomb, pocisków artyleryjskich i broni palnej – walka trwała. Mój stan fizyczny pogarszał się coraz bardziej, jeszcze parę godzin, a nie wyjdę z tej trumny o własnych siłach. W pełni nocy dźwigam za tym z trudem wieko tapczanu, zarzucam płaszcz i czołgając się na rękach i kolanach opuszczam kryjówkę po raz drugi. Kieruję się jednak już inną trasą – na działki ul. Bohomolca ku Krechowieckiej. Wokół cisza. Doczołgałem się do głębokiego rowu łącznikowego przez ul. Mickiewicza i natknąłem się szczęśliwie na dwie belki poprzeczne nad rowem, przez które cudem przelazłem. Upadek z belki do rowu byłby zakończył moją wędrówkę. Znalazłem się następnie na pagórkowatym terenie, po przebyciu którego usłyszałem głosy: „kto idzie!”. Westchnienie ulgi i radości – z trudem wymawiam „swój – jestem ranny – pomóżcie”. Wyłaniają się z ciemności dwie sylwetki żołnierzy AK, podnoszą mnie, prowadzą do jakiejś bramy, świecą latarką i żądają dokumentów. Słusznie! Wyjmuję z kieszeni spodni lejącą się od krwi kartę rozpoznawczą, podaję i proszę o papierosa. Zaciągnąłem się raz i padłem zemdlony. Po tym zaprowadzono mnie do szpitalika AK na Krechowieckiej[7] wprost do sali operacyjnej znajdującej się w suterynie gmachu. Kilku lekarzy w białych fartuchach, sanitariusze, pielęgniarki pracują. Ranni na dwóch stołach operacyjnych pojękują, reszta czeka w swej kolejce na opatrunki. Lampy karbidowe jarzącym światłem palą się nad stołami, powietrze przesycone zapachem karbolu, benzyny i innych środków lekarskich i opatrunkowych, jest duszno. Na jednym stole leży pod narkozą kobieta, której rękę trzyma lekarz i lancetem odłącza ją od tułowia, – odciął i wpuszcza martwe ramię do stojącego obok wiadra. Operacja ta to ostateczny ratunek przed dalszą gangreną. Z kolei kładę się i ja na stół operacyjny. Chirurg stwierdził kanał rany postrzałowej około 10 cm długości, krawędź kości biodrowej lekko uszkodzona. Ranę oczyszczono i obandażowano.
W czasie mego opatrunku wszedł na salę ksiądz i odczytał z notesu lekarzowi kilka nazwisk osób, które zostały zabite względnie zmarły w szpitalu z otrzymanych ran. Wśród nazwisk słyszę „Ryszard Mistat”, pytam więc księdza jak Ryś zginął. Okazało się, że w dniu, w którym opuścił nasz dom mieszkalny uciekając przed Niemcami, przebiegał ulicą Mickiewicza i na otwartym odcinku drogi został kilkakrotnie postrzelony. Wieczorną porą sanitariusze nasi podjęli go dogorywającego i już wszelka pomoc lekarska okazała się daremna. Matka i siostra dowiedziały się dopiero później ode mnie o tych szczegółach.
Po ukończeniu zabiegów wokół mej rany przeprowadzono mnie do wspólnej sali chorych i rannych. W pierwszej chwili po opatrunku leżałem zupełnie zobojętniały na wszystko co działo się koło mnie. Dopiero po kilku godzinach spoczynku i bezwładu myślowego nastąpiła pewna reakcja na otoczenie i na sytuację, w której się znalazłem. Na łóżkach i pryczach leżało po dwóch rannych, o ile stan ich na to pozwalał, natomiast ciężko ranni leżeli pojedynczo i nimi zajmowano się ze zrozumiałych względów najgorliwiej. Okna sal były w całości zasypane z zewnątrz ziemią i faszyną przeciw pociskom i odłamkom, którymi Niemcy całymi prawie dniami obrzucali dom wiedząc, że to jest szpital powstańców. Każde bliższe uderzenie w dom czy w podwórze powodowało wstrząsy ścian, z których tynk sypał się na rannych, a lampy karbidowe gasły. W takich chwilach przeżywaliśmy niesamowite uczucie. Ranni jęczą, siostry w ciemnościach nie są w stanie natychmiast nieść pomoc obsypanym. Gdy się znów uspokoiło, siostry i sanitariusze przekładali rannych na oczyszczone miejsca, zmieniane prześcieradła, nawłóczki i koce, aby uniknąć zakażeń. W czasie takich bombardowań wisiała nad nami wciąż jeszcze groza śmierci. Niestety i tak co dzień któryś z powstańców lub z cywilnej ludności umiera od ran. Ksiądz udziela ostatnich namaszczeń, spowiada, komunikuje. Opieka lekarska pełna poświęcenia. Wyżywienie rannych jak najlepsze. Kuchnia szpitala zaopatrzona w mąkę, cukier, tłuszcze, jarzyny, kasze, herbatę, są i papierosy w dużych ilościach. Czasami brak wody na cały dzień. Samopoczucie moje jest cały czas nieszczególne. Nęka mnie myśl, co dzieje się z żoną i synkiem, czy żyją? Gdy w dniu naszego rozstania wyruszyli ku Bielanom, wpadli w sam teren nalotu rosyjskich bombowców na Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, na którego terenie znajdowało się około 20 niemieckich baraków wojskowych. Czyli uszli wówczas cało? Te wątpliwości bardziej mi dolegały niż rana i silne opuchnięcie nóg oraz odparzeliny wskutek leczenia. Takie i inne troski przeżywali prawie wszyscy ranni. Każdy miał rodzinę i bliskich, o których losie w danym momencie nic nie wiedział. Dni wleką się beznadziejnie, noce jeszcze gorsze. Wiadomości z miasta ponure. Komunikaty coraz rzadsze, walka trwa, lecz opór powstańców słabnie. –
Aż w końcu września wpada wieczorem do sali szpitalnej jakiś podoficer w mundurze spadochroniarza czy pilota i oświadcza w rosyjskim języku, że już koniec powstania. Jedna z sióstr nie orientując się w sytuacji, że to jest „własowiec”, a nie żołnierz z prawego brzegu Wisły, wita go też po rosyjsku z radością i słowami – „niech wam Bóg da zdrowie”! „Więc germańscy poszli?” – Z łóżek dają się słyszeć szmery i syki ostrzegawcze. Wszyscy, a wreszcie i siostra zrozumieli tragizm chwili. Własowiec ze zjadliwym uśmiechem odpowiada, że germańscy jeszcze są i zdobyli miasto. Za chwilę szpital, zapełnił się własowcami i Niemcami. Jeszcze tego wieczora pozdzierano siostrom zegarki z rąk, zabrano wszelką żywność szpitala, a na podwórzu pijana soldateska dała upust swym ohydnym instynktom.
Na drugi czy trzeci dzień Niemcy zapowiedzieli przewiezienie rannych do Tworek pod Pruszkowem, gdzie urządzono szpital na większą skalę[8]. Podstawili więc pod szpital na Krechowieckiej samochody ciężarowe, na które siostry ładowały rannych. Dzień był deszczowy i zimny. W czasie jazdy ranni jęczeli z bólu wskutek wstrząsów po wybojach i gruzach ulicznych. Ponieważ ciężarówki były odkryte, mieliśmy możność widzieć spustoszenie, jakiego Niemcy dokonali w mieście. Na ulicach olbrzymie zatory z gruzu, tu i ówdzie szkielety spalonych wozów tramwajowych, pełno wyrzuconych mebli, pościeli, szkła, w powietrzu swąd spalenizny, gdyż niektóre domy jeszcze się palą lub tlą, pożoga wojenna, jakiej nie zna historia, objęła całe miasto. Jeszcze w niektórych dzielnicach widać uwijających się Niemców wzniecających pożary i grabiących pozostałości mieszkańców. Czego nie mogli zabrać, to wyrzucali z pięter na ulicę, aby dzieła zniszczenia dokonać bez reszty.
W Tworkach przyjął transport długoletni kierownik Zakładu, Polak Dr. Meixner, pełniący obecnie funkcje administracyjne. Komendantem zaś szpitala był Niemiec. Warunki leczenia były tu fatalne. Niemcy, jak już wyżej wspomniane, jeszcze na Krechowieckiej zrabowali wszystkie zapasy żywności, lekarstw i opatrunków, a w Tworkach wydzielali tylko znikomą ich część na zapotrzebowanie naszych lekarzy. Po upływie pewnego czasu, młodzież o ile tylko czuła się na siłach, uciekała ze szpitala nocą, w czym nadzwyczajnej i jedynej prawie pomocy udzielał jej nasz kapelan szpitalny[9]. Ucieczka odbywała się przez mur wysoki. Po którego drugiej stronie zorganizowana była dalsza pomoc. W ten sposób wielka ilość lżej rannych, względnie już rekonwalescentów, ratowała się przed wywiezieniem do Reichu na roboty. Ponieważ komendant szpitala spostrzegł się po pewnym czasie o tych praktykach, usunął przede wszystkim księdza, zabraniając mu wstępu na teren szpitala.
W tym czasie nie mogłem jeszcze dołączyć się do takiej grupy uciekających, gdyż byłem mocno wyczerpany i bez sił, zwłaszcza gdy zapadłem na dobitek na biegunkę. Dopiero w połowie listopada opuściłem szpital, mimo niezagojonej rany postrzałowej. W międzyczasie otrzymałem wiadomość od rodziny, która dotarła cała do Zakopanego.
Pisząc dziś te wspomnienia stawiam sobie ciężki zarzut, że zaniedbałem utrwalenia w swej pamięci nazwisk tych lekarzy, księdza, pielęgniarek i sanitariuszy, którzy z tak wielkim poświęceniem oddawali swoją fachową wiedzę i pracę, a nieraz i ostatek sił dla dobra rannych i chorych. Ofiarność, której dowody składali dniem i nocą była bezprzykładna. Jeden ze starszych chirurgów stracił w czasie powstania dwoje dzieci, zabitych przez bombę. Cios ten nie złamał go, nie osłabił w nim poczucia obowiązku lekarskiego. Czuły na każdy jęk rannego spieszył z pomocą, operował, pomagał siostrom i sanitariuszom. Ranni i chorzy wodzili za nim wzrokiem z wdzięcznością. Samo zjawienie się tego cudownego człowieka na sali działało kojąco na wszystkich. Jak nazwisko tego cichego bohatera? Może ono wypłynie w tych wspomnieniach. Ileż nazwisk tych wówczas bezimiennych bohaterów byłoby również godnych, aby je przytoczyć i przekazać do historii Powstania Warszawskiego.
Każdy z rannych i chorych był zaprzątnięty swoim losem i troskami: dobre opieki lekarskiej przyjmował z wdzięcznością lecz myślami był daleko od zainteresowania się nazwiskami tych, z których rąk szło uzdrowienie i ratunek.
Niemcy długo jeszcze panoszyli się w Tworkach, od czasu do czasu alarmowane naloty samolotów sowieckich, na terenie ogrodów szpitala ustawili Niemcy działka przeciwlotnicze, co wskazywało na możliwość walki, w czasie której mogło się i szpitalowi dostać.
Głód dokuczał wszystkim. Gdy w początkach listopada nadszedł do szpitala większy transport kartofli, niektórzy chorzy wybiegali wieczorem na podwórze i wybierali z błota rozrzucone kartofle, po czym gotowano je i bez jakiejkolwiek przyprawy spożywane, łagodząc w ten sposób głód.
Kuria Biskupia, która mieściła się wówczas w Milanówki oraz R.G.O. w Pruszkowie udzielały niektórym chorym niewielkich sum tytułem pożyczki, względnie bezzwrotnej subwencji. Z tych funduszów kupowano biały chleb, masło lub wędliny. Nadto krewni, rodziny lub znajomi mając swych najbliższych w szpitalu przynosili żywność, z którą się życzliwie dzielono z innymi chorymi. Było dużo dowodów serdeczności i życzliwości dla pensjonariuszy szpitalnych ze strony społeczeństwa.
Zbieg okoliczności umożliwił mi w połowie listopada wyrwanie się ze szpitala, mimo że stan mego zdrowia nie dojrzał jeszcze do trudów podróży. – Oto zetknąłem się z p. Bogdanowiczową, z Pruszkowa, Drzymały 8, która przeglądała pewnego dnia sale szpitalne w poszukiwaniu swego syna powstańca. Nie odnalazła go niestety już nigdy. Pani B. ułatwiła mi opuszczenie szpitala porą wieczorną, pomogła dojść do Pruszkowa, nakarmiła, przenocowała i rano o 5-tej odprowadziła do pociągu krakowskiego.
Wspomnienia przejawów ludzkiej dobroci i serca wychodzą dziś z tej dużej odległości i czasu może blado i ocenia się je jako rzecz naturalną. Wówczas jednak, gdy każdy prawie uginał się pod ciężarem bólu i cierpienia i jeszcze znajdował zrozumienia dla doli bliźniego, to wszelki ludzki odruch ze strony tych jednostek był balsamem na rany ciała i duszy.
Ci którzy przeżyli do dna Powstanie Warszawskie stanowią jakby jedną duchową rodzinę. Wystarczy w spotkaniu obcych sobie osób jedno rzucone słowo z tego okresu, a ludzie ci podchodzą do siebie jakby się znali pół wieku. Ożywiają się wrażenia z tych dni. Widzi się znów dymy nad miastem i walące się domy, słyszy się wibracje lecących „szaf”, czuje się swąd spalenizny i zapach trupi.
A żal ściska serce nad hekatombą ofiar każdej ulicy walczącej Warszawy.
Opracowanie: Izabella Maliszewska
[1]Ryszard Mistat, lat 19 – figuruje na liście poległych w powstaniu warszawskim na Żoliborzu.
[2]Inż. Heinzel – figuruje na liście ofiar cywilnych poległych podczas powstania warszawskiego na Żoliborzu.
[3]Na liście uczestników powstania warszawskiego nie figuruje łącznik o takim nazwisku.
[4]Inż. Zygmunt Albert Jakubowski, ur. 24 IX 1899 r. – figuruje na liście ofiar cywilnych poległych podczas powstania warszawskiego na Żoliborzu.
[5]Stanisław Osiecki (1875–1967) – ps. „Kowalski”, działacz ruchu ludowego, polityk, poseł na sejm i senator z ramienia Polskiego Stronnictwa Ludowego „Piast”, w okresie międzywojennym kilkakrotnie pełnił obowiązki ministra. Budynek przy ul. Mickiewicza 38 został przez niego wybudowany, był jego właścicielem i administratorem podczas okupacji.
[6]Autor użył potocznej nazwy „własowcy”, w rzeczywistości w pacyfikacji powstania nie uczestniczyły rosyjskie oddziały kolaboranckie gen. Własowa (ROA), lecz kolaboranckie oddziały RONA pod dowództwem Bronisława Kamińskiego.
[7]24 VIII 1944 r. po kolejnym ostrzale szpitala powstańczego znajdującego się w Klasztorze Sióstr Zmartwychwstanek zdecydowano o jego przeniesieniu na ul. Krechowiecką 6. Ewakuowano ok. 200 rannych oraz personel szpitalny. Szpital umieszczono w dwóch dużych schronach i mieszkaniach znajdujących się w suterenach. Szpital działał pod tym adresem do końca walk powstańczych na Żoliborzu, wykonywano tu wiele skomplikowanych operacji. Liczba rannych dochodziła do 400 osób. Komendantem szpitala był chirurg, dr Karol Węglewicz – naczelny lekarz Kedywu żoliborskiego.
[8]Szpital psychiatryczny w Pruszkowie, w dzielnicy Tworki został utworzony w 1891 r. Podczas okupacji udało się uchronić pacjentów przez eksterminacją. W szpitalu przebywały osoby ukrywające się przed gestapo. Po powstaniu szpital przekształcono w placówkę opiekującą się pacjentami ewakuowanymi z powstańczych szpitali. Na cmentarzu przyszpitalnym istnieją groby zmarłych powstańców. Obecnie jest to placówka pod nazwą Mazowieckie Specjalistyczne Centrum Zdrowia im. Prof. Jana Mazurkiewicza, zajmująca się pacjentami psychiatrycznymi, neurologicznymi i leczeniem uzależnień.
[9]Kapelanem szpitala w Tworkach był w tym okresie ks. Franciszek Bujalski.