Anna Sankiewicz – przed wojną i podczas okupacji zatrudniona była w pracowni bieliźniarskiej przy szkole zawodowej dla dziewcząt prowadzonej przez Stowarzyszenie „Opieka nad Dziewczętami”. Organizacja ta należała do niehabitowego zgromadzenia zakonnego Sióstr Sług Jezusa i zajmowała się kształceniem niezamożnych młodych kobiet. Autorka mieszkała na terenie szkoły. Powróciła do Warszawy w 1945 roku. Tekst napisany został na potrzeby konkursu, część pamiętnika dotycząca września 1939 roku została opublikowana przez Muzeum Warszawy w wydawnictwie Nieba i ziemi nie widać. Warszawiacy o wrześniu 1939 w 2019 roku.
Pamiętnik Warszawianki
Z Warszawą czuję się tym silniej związana, że tu przeżyłam całą okropność wojenną od 1939 r. do 15 września 1944 r. kiedy to Niemcy przemocą wyprowadzili nas z piwnic i wywieźli do Rzeszy.
Wprawdzie nie jestem rodowitą Warszawianką, lecz mieszkam tu stale. Tu też skończyłam Szkołę Zawodową i pracowałam w pracowni bieliźniarsko-hafciarskiej przy tejże szkole w Czerniakowie ul. Teresińska 9.
W kole przyjaciółek od „igły”, uczenie i władzy szkolnej przeżywałam i obserwowałam po swojemu wypadki wojenne.
Czerniaków bardzo ucierpiał podczas powstania. Są duże zniszczenia i wiele zginęło ludzi, nawet wśród znajomych.
Niemcy wysilali się, żebyśmy o nich długo nie mogli zapomnieć. […]
1 sierpień 1944 r. Powstanie.
Właśnie akurat skończył się mój urlop, przyszłam do pracy. Szefowa pojechała do miasta z samego rana. Po paru godzinach wróciła z wypiekami na twarzy „Panno Haniu – powiedziała do mnie – już jest powstanie, dobrze, że jeszcze zdążyłam powrócić, bo przejście będzie zamknięte”.
Na razie nic specjalnego nie zauważyłam dopiero o jakieś czwartej godz. po południu rozległy się pojedyncze strzały zrazu rzadko, potem coraz gęściej. Zamknęłyśmy sklep i wyszłyśmy. Na ulicy powstańcy przecinali niemiecką sieć komunikacyjną. Pobiegłam przede wszystkim dowiedzieć się, czy moje koleżanki są w domu. Marysia była, bo pracowała też na Chełmskiej, Irki nie było. Ona miała duży kawał drogi do przejścia, bo pracowała na Nowym Świecie. Czekałyśmy na próżno, nie przyszła. Biedna Marysia zamartwiała się, gdyż w Śródmieściu miała również siostrę. Zostałam u niej na noc.
W pierwszym tygodniu w naszej dzielnicy było spokojnie. Jedynym ważniejszym wydarzeniem, to było sprowadzenie szpitala ze Śródmieścia , bo tam budynek szpitalny był zupełnie zniszczony i palił się. Niesamowity był to widok. Na wózkach wieźli ludzie rannych i chorych, inni prowadzili chorych, którzy mogli utrzymać się na nogach, jeszcze inni nieśli sprzęty szpitalne i narzędzia, a wszyscy poprzykrywani białymi prześcieradłami. Pobiegłyśmy z Marysią pomagać. Szpital przenosił się na ulicę Chełmską do domu Sióstr Maryjanek . Ciasno tam było, brakło łóżek, chorych kładło się na podłodze na siennikach, gęściutko jednych przy drugich. Przeszedł patrol niemiecki, lecz nikogo nie zaczepili. Wieczorami siedziałyśmy z Marysią na dachu jej mieszkania i obserwowałyśmy strzelaninę na fortach.
Po paru dniach wróciła ze Śródmieścia Irena. Cały tydzień tłukła się tam od domu do domu, bez żywności.
Opowiadała, że widziała powstańców umundurowanych z bronią w czołgach. Była bardzo rozradowana widokiem polskiego żołnierza. Mówiła, że już poczuła powiew wolności. Opowiadała, że nie mogła wcześniej powrócić, bo bała się dostać w ręce niemieckie. Widziała naocznie jak Niemcy całe tłumy ludzi pędzili przed sobą i strzelali do nich.
Zaczęło być coraz gorzej, wprawdzie jeszcze walk na ulicy nie było, ale za to Niemcy niemiłosiernie bombardowali. Jeszcze więcej od bomb bałyśmy się „krów” niemieckich , całe szczęście, że one „ryczały”, więc można było zdążyć schować się. Coraz więcej ludzi z różnych części miasta przychodziło do naszej szkoły i wpraszali się do schronu, bo nie mieli, gdzie się podziać. Wszystkie piwnice były tak zatłoczone, że nie tylko nie było gdzie położyć się, ale i usiąść też było trudno. Myśmy, to znaczy pracownice, siedziały u siebie na trzecim piętrze. Dziwnie przez długi czas żadna kula nie dotknęła go. Marysia z Irką też już musiały opuścić swój dom i przeszły do nas. W czasie gdyśmy przenosiły ich rzeczy, Czerniakowską ul. jechał czołg niemiecki. Niemcy zaczęli strzelać do nas, musiałyśmy czołgać się po ziemi, kryć za kamienie, ale jakoś szczęśliwie przeszłyśmy.
W niedługim czasie nawiązałyśmy łączność z powstańcami. Rozpoczęło się w naszej szkole szycie ubrań dla nich, jak również bielizny i czapek, trzeba było też i coś im ugotować. U nas żywności było niewiele. Jadło się przeważnie pomidory z cebulą i ogórki w nocy, żeby nie było widać dymu, gotowało się zupę dla wszystkich ludzi, którzy u nas siedzieli w schronach dla powstańców i dla nas. Dziwiłam się bardzo, skąd tak nagle znajdywali się u nas powstańcy i jakim cudem też ginęli nagle, a to w ogrodzie była duża klapa od kanalizacji i oni tamtędy wchodzili i wychodzili.
Sytuacja co dzień zmieniała się na gorszą. Zauważyłam, że niektórych ludzi zaczął opanowywać paniczny strach, chcieli gdzieś uciekać, ratować się, kręcili się, to wychodzili, to wchodzili i po jakimś czasie ginęli od odłamków lub kul.
Bombardowanie było tak częste i systematycznie, że na pamięć już wiedziałyśmy, kiedy można wyjść ze schronu, to wychodzić trzeba było koniecznie, bo nie było co jeść, musiałyśmy zbierać z pola i ogrodu pomidory i cebulę, bo zapasów nie było, więc jedna z wychowawczyń p. Helena K. dobrała sobie parę odważniejszych uczennic u nas pracujących i w przerwach między jedną strzelaniną i bombardowaniem a drugą robiłyśmy wypad na pole po zbiór pomidorów i innych jarzyn. To samo robili i powstańcy.
Tymczasem gdzieś w jakimś domu siedział pewnie szpieg niemiecki i wyśledził nas. Zaczął do nas strzelać. Myśmy sobie niewiele z tego robiły, bo strzały były z ręcznego karabinu i pojedyncze, chowałyśmy tylko jak się dało głowy i zbierałyśmy w dalszym ciągu jarzyny, aż któregoś razu została ranna jedna z uczennic, więc musiałyśmy być ostrożniejsze, tym bardziej, że na pewno więcej osób zaczęło do nas strzelać, bo kule padały coraz gęściej. Nie mogłyśmy również mieszkać już u nas na trzecim piętrze, bo jakoś w tą stronę zaczęły padać pociski od „krowy”.
Z pierwszym pociskiem to była taka historia. Siedziałyśmy u siebie na górze, wtem zaryczała „krowa”, wszystkie rzuciłyśmy się do ucieczki, (zawsze zdążyłyśmy) na schodach przypomniało mi się, że nasza głuchoniema tam została, była odwrócona od nas plecami i nie widziała, jak wybiegłyśmy, wróciłam po nią, siedziała na podłodze przy samym oknie i coś majstrowała, ledwo zdążyłam podbiec i parę kroków odciągnąć ją od okna, wtem wpadł pocisk z jakimś płynem zapalającym. W jednej chwili zaczęło się palić okno, szafa i łóżko, rzuciłam się do gaszenia, nadbiegli z pomocą mężczyźni i ogień został stłumiony. Dobrze, że blaszanka z resztą płynu wypadła na zewnątrz. Od tego czasu pociski uderzały tam stale, w ogóle Niemcy uwzięli się na nasz dom, co prawda to i na całą dzielnicę. Fabryka trykotażu Matuszewskiego była zbombardowana i paliła się, domy, zwłaszcza mniejsze, podpalali Niemcy własnoręcznie. Widziałam przez okienko na strychu jak spory oddział niemiecki podpalał dom, ludzi powyrzucali, a na strychu tego domu siedzieli powstańcy, drabinę wciągnęli za sobą. Później, gdy już cały dom był w płomieniach, wyskakiwali na ziemię. Nie mogłam na to patrzeć, robiło mi się słabo.
Na Chełmskiej szpital , tak strasznie bombardowali, że było tam istne piekło, setki ludzi chorych, sióstr, pielęgniarek zginęło tam pod gruzami. Jedna znajoma pielęgniarka, którą jeszcze żywą z pod gruzów wyciągnięto, mówiła, że przez parę godzin dostała wprost szału z przerażenia.
Myśmy też znalazły się w strasznym położeniu, w schronie miejsca nie miałyśmy, dom cały rozbity od pocisków, więc siedziałyśmy w najmożliwszym pokoju na parterze, a na głowy nam bez końca coś się sypało.
Większości ludziom przebywającym w naszych schronach nerwy nie wytrzymywały takiego stanu. W tym czasie Niemcy zrzucili z samolotu ulotki, żeby z białymi chustkami wychodzić, to oni tym ludziom nic złego nie zrobią, wobec tego większość ludzi wyszła, wyszła także p. przełożona z dziewczętami. Było to coś 1go września.
Została nas garstka. Z personelu szkolnego została p. Kierowniczka, komendantka i dwie wychowawczynie na czele ze staruszką p. Zarządzającą, osobą bardzo wątłą fizycznie, lecz silnego ducha. Przez jakieś parę dni po ich odejściu coś jakby zelżało, lecz później jeszcze gorsze piekło rozszalało się nad nami. Miałyśmy u siebie rannego powstańca, ciężką chorą staruszkę i kilkoro małych dzieci z matkami, jeszcze więcej zaczęło napływać ludzi, wszyscy czarni, przerażeni i głodni.
Przekradałam się do powstańców po wiadomości, żeby trochę pocieszyć ludzi. Mówili mi, że już na Pradze są wojska polskie, które przyszły z armią radziecką, że samoloty radzieckie krążą, że jest pomoc, bo są desanty i na spadochronach spuszczają broń. Zaczęła w nas wstępować otucha.
Desant był i za naszym ogrodem na polu, jednym słowem myślałam, że może chociaż parę osób wytrzyma i doczeka się oswobodzenia Warszawy.
Walki powstańców z Niemcami zaogniały się. Widziałam jak chłopcy z benzyną w butelkach atakowali czołgi niemieckie, jak powstańcy staczali z ręczną bronią walki z Niemcami. Ulice były tak zryte bombami, że w ogóle nie wiadomo jak przejść. U nas podwórze i ogród też wyglądały jakoś niesamowicie, wszędzie pełno lei od bomb, dom rozbity, rozbity bezustannie dygotał.
Ja jakoś stępiałam na wszystko, przestałam się bać, nawet na głód już nie bardzo reagowałam.
W naszym ogrodzie w zaciszniejszym miejscu urosło parę grobów powstańczych.
Niemcy szaleli w dalszym ciągu, a myśmy siedziały i liczyły godziny życia. Wreszcie nadeszła jedna noc gorzej niż piekielna. Niemcy byli w naszym ogrodzie i strzelali bez końca. Kule jak ogniste muchy przelatywały wciąż nad głowami przez całą noc. Nad ranem uspokoiło się nieco, zaczęłam przemyśliwać, czyby nie dało się poszukać coś do zjedzenia. Szłam korytarzem piwnicznym do przedniej części domu, wtem rozległ się okrzyk pełen przerażenia. To Niemcy do piwnicy zaczęli rzucać granaty.
Wybiegła p. Kierowniczka drugim wyjściem i zaczęła ich prosić, żeby nie krzywdzili nas.
Otoczyli nas Niemcy ze wszystkich stron i wyprowadzili, bez żadnych rzeczy, bez cieplejszego ubrania i głodnych.
Myślałyśmy, że nas poprowadzono na rozstrzelanie, lecz nie, poprowadzili nas na plac Bernardyński w Czerniakowie i umieścili na cmentarzu kościelnym.
Było tam już dużo ludzi. Ranni jęczeli i wili się w mękach, było tam kilku tak popalonych, że ciało wyglądało jak jedna rana. Nasza chora staruszka umarła.
Do dzisiejszego dnia pamiętam rozdzierający szloch matki, której dziecko miało przez granat oberwane stopy i dłonie. Dziewczynka leżała nieprzytomna, może nawet umarła z upływu krwi.
Był lekarz, po łokcie miał ręce okrwawione, starał się przyjść z jakąś pomocą rannym, z trudem mu się to udawało, bo nie miał narzędzi ani opatrunków, ani też kropli wody.
Po południu Niemcy wzięli nas i poprowadzili na Okęcie. Przed odejściem jeszcze raz rzuciłam okiem na cmentarz kościelny. Nad potwornie okaleczonym dzieckiem wciąż klęczała matka.
Prowadzili nas najsampierw przez Służew, patrzyłam na Warszawę, jeśli w 39 r. w czasie oblężenia była cała w płomieniach, to teraz nie mam słów na określenie, z samolotów niemieckich wciąż padały bomby na zburzone miasto.
Było to 15 września.
Z Okęcia poprowadzili nas polną drogą na Grójecką ulicę. Tam w jakichś garażach przetrzymali przez noc i rano odwieźli do Pruszkowa.
Dnia 17 września w zaplombowanych wagonach wywieźli do Rzeszy.
W Niemczech a raczej na Śląsku byłam parę miesięcy. Tam też spędziłam Boże Narodzenie. Razem z Marysią i Irką uciekłyśmy z baraku na Pasterkę. Na drugi dzień spóźniłam się do pracy. Majster zaczął na mnie krzyczeć. Powiedziałam mu, że zaspałam, bo w nocy byłam w kościele. „Jacy wy głupi, że się tak modlicie” powiedział. „Dużo macie z tego. Warszawę wam rozbito i wywieźli was, nie pomogła modlitwa”. „My jeszcze do Warszawy wrócimy, ale wy już z piekła nie wyjdziecie” odpowiedziałam. Nawet nie obraził się, tak go rozśmieszyła moja pewność, że wrócę do Warszawy.
A jednak wróciłam za dwa miesiące. Ślady zniszczenia, zniszczenia coraz bardziej nikną. Warszawa pięknieje nawet gruzy w wiosennej mgle w słońcu są pełne uroku. […]
Powoli odbudowuje się i nasza szkoła. Moje ulubione Łazienki znów są lśniące i piękne.
Nie czuję się jeszcze staruszką, tak jak myślałam w czasie okupacji. Chciałabym jeszcze bawić się, ładnie ubierać, bywać w teatrze i dużo, dużo czytać.
Przeżyło się kawał życia. Wojna i wszystkie jej okropności przeszły, jak koszmarny sen.
Nie chcę już drugiej wojny.
Opracowanie: Izabella Maliszewska
[1]Na ulicę Chełmską ewakuowany został Szpital Ujazdowski i szpital Św. Ducha. Oba mieściły się na terenie Zamku Ujazdowskiego (szpital Św. Ducha został tam przeniesiony w 1941 r. z ulicy Elektoralnej). 5 VIII 1944 r. Niemcy podpalili budynki szpitalne i nakazali natychmiastową ewakuację szpitala. 6 sierpnia kolumna ponad 2 tys. osób – chorych i personelu, z ciężko rannymi na noszach – ruszyła ulicami Górnośląska, Myśliwiecką Łazienkowską do Chełmskiej 19. Po kilku dniach szpital Św. Ducha został ewakuowany do Powsina, a na Chełmskiej powstał szpital powstańczy.
[2]Zgromadzenie Sióstr Maryi Niepokalanej zostało założone we Wrocławiu w II poł. XIX w. Podstawowym zadaniem zgromadzenia była opieka nad ubogimi kobietami.
[3]„Krowami” w Śródmieściu i na Czerniakowie podczas powstania nazywano niemieckie pociski rakietowe z wyrzutni typu Nebelwerfer, nazwa nawiązywała do charakterystycznego dźwięku przy odpalaniu wyrzutni. Na Starówce zwano je „szafami”.
[4]Fabryka Trykotażu Matuszewskiego była podczas okupacji jednym z większych zakładów dających pracę miejscowej ludności, fabryka splajtowała pod koniec okupacji.
[5]Szpital przy ul. Chełmskiej został zbombardowany 30 VIII 1944 r. Zginęło około 130 rannych, 170 członków personelu i ludności cywilnej. Po tym wydarzeniu część szpitala udało się ewakuować na Mokotów na ul. Puławską. W połowie września 1944 r. pozostała część szpitala została ponownie zbombardowana, zginęło ok. 200 osób.