Pamiętnik Marii Znatowicz-Szczepańskiej (1884–1960) opatrzony godłem „Farurey” nosi tytuł W zanadrzu śmierci i liczy 64 strony rękopisu. Godło odwołuje się do Jana Farureya – brata rycerza Zawiszy Czarnego. Autorka to poetka (w okresie międzywojennym wydała kilka tomików wierszy) i tłumaczka literatury serbskiej i chorwackiej, autorka książek dla dzieci, córka Bronisława Znatowicza dyrektora Gazowni Warszawskiej, żona Aleksandra Szczepańskiego (1882–1937) polskiego działacza niepodległościowego i dyplomaty, matka trojga dorosłych dzieci (dwóch córek i syna). Syn Jan Józef Szczepański (1919–2003) – wybitny polski prozaik, autor m.in. powieści i opowiadań opartych na własnych przeżyciach z kampanii wrześniowej 1939 roku oraz z partyzantki. Obie córki mieszkały podczas okupacji w Warszawie przy ulicy Czackiego 15/17. Autorka mieszkała z synem w Krakowie, ale często bywała w Warszawie. Od 18 grudnia 1943 roku zamieszkała na stałe u córek, musiała bowiem opuścić Kraków, ponieważ jej syn był poszukiwany przez gestapo. Pamiętnik zaczęła pisać od przeniesienia się do Warszawy. Podczas powstania pomagała jednej z córek, która prowadziła kuchnię dla powstańców.
Bramy pełne były ludzi dzień i noc od początku [powstania][1]. W oknach i na balkonach co chwila ukazywały się rozciekawione twarze i postacie mimo, że huk walk nie ustawał ani na minutę a z nieba lały się istne potoki. To wypełnianie bram i okien, te nieustanne spacery po ulicach, wypatrywanie samolotów na niebie, ta ciekawość typowa dla Warszawy ustała dopiero wtedy, gdy miasto zmieniło się w kupę gruzów i jeden szalejący pożar i nie było już na co patrzeć, tylko uchodzić z życiem, albo umierać razem z miastem. Przez dwa pierwsze dni nie miałyśmy zajęcia regularnego. Zgłosiwszy się na punkcie pomocy dla walczących zaniosłyśmy obiad, po południu kawę i zaraz poczułyśmy się pewniejsze. A od 3-go sierpnia zaczęła funkcjonować kuchnia żołnierska gdzie przyjęto moją córkę do stałej roboty. Kuchnia według zarządzeń organizacyjnych powstała w gmachu K. K. O.[2] na rogu Traugutta z obficie nagromadzonych tam zapasów. Panie mające tam przydział, jedne gotowały, a inne, w ich liczbie moja córka, zostały przeznaczone do roznoszenia w wiadrach posiłków, a w koszach nakrojonego chleba pod nr 3/5 na ul. Czackiego, gdzie w tylnej oficynie Domu Techników urządzono bardzo przyzwoitą stołówkę. Patrzyłam z okna jak biegną te „kelnerki” pod ścianami wśród sypiących się ze wszystkich stron strzałów. W tych pierwszych dniach powstania mieliśmy wiadomości, że Żoliborz i Saska Kępa są w rękach naszych, na drapaczu przy ul. Śto Krzyskiej powiewała nasza chorągiew, ul. Marszałkowska była odbita Niemcom, a strzelanina dotyczyła Gmach<u> Poczty Głównej, w jednym tylko skrzydle siedzieli Niemcy z armatą. Mówiono, że straty powstańców niewielkie, ale z czem szli ci obrońcy na uzbrojonego po zęby przeciwnika: z jednym na kilku karabinem, bez p-eemów, z gołymi rękami można śmiało powiedzieć! O 5-tej po południu 2-go sierpnia rozeszła się wiadomość, że poczta zdobyta i to była prawda. Huk strzałów zmniejszył się, ale na krótko, bo o 6.40 zaczęli nasi ostrzeliwać Komendę policji koło Kościoła Św. Krzyżą. W łazience naszej myły się o tej porze dziewczęta z patrolu sanitarnego, które szły od wczoraj z Powązek, najmłodsza z nich została zabita. Strasznie były przemoczone, brudne i miały poodparzane i poranione nogi. Zaraz jednak, oporządziwszy się gruntownie poszły się meldować. Wieczorem wpadł kolega gimnazjalny mego syna, Zygmunt D. Ogolił się, umył, zjadł cokolwiek i zniknął w ciemnościach nocy. Dla tych gości zaczęto od razu gromadzić po domach bieliznę, ręczniki i skarpety i to wszystko cerowało się i prało, żeby było na zmianę. Bo nieustający przez dwie doby deszcz sprawiał, że byli oni przemoczeni do szpiku, ubłoceni, a ubrani na ogół bardzo marnie, w dziurawych butach, serce krajało się z żalu nad nimi, a podziw ogarniał jakie to wszystko odważne, zdecydowane i naturalne, bez żadnej pozy.
Zaraz w drugim dniu powstania porobiono w piwnicach domów przejścia z jednego do drugiego, żeby było bezpieczniej kursować i poczuliśmy się w naszej dzielnicy, jakby w małym, osobnym miasteczku i jakbyśmy się wszyscy znali. Samorzutnie powstała akcja obchodzenia domów dla zbiórki potrzebnych powstańcom części garderoby oraz naczyń i przyrządów kuchennych dla organizującej się energicznie kuchni i stołówki żołnierskiej. Na ogół dawano bardzo chętnie i grupy kobiet nie zajętych bezpośrednio w akcji wzięły się do prania, szycia, cerowania i roznoszenia po domach sztuk zdatnych do użycia. Tam gdzie funkcjonowały łazienki, zjawiali się o różnych porach, nocnych raczej, walczący, myli się i zmieniali bieliznę, zostawiając do uprania i naprawy to co mieli na sobie. Od razu też oczywiście zorganizowano punkty sanitarne i opatrunkowe. […] 3-go zgasła nagle na całej ulicy elektryczność, ale nazajutrz znowu była. Dopływ gazu, dotąd wspaniały, zaczął się zmniejszać. Woda była jeszcze wszędzie przez pierwszy i drugi tydzień powstania.
3-go po południu zaczął nas oblatywać myśliwiec, sypiący strzałami z przeraźliwym trzaskiem. Nazajutrz do południa już wykonał 4 naloty budzące wielkie przerażenie. W nocy z 3-go na 4-ty słychać było armaty sowieckie, ale nad ranem ustały. Córka moja urzędowała od 3-go sierpnia zupełnie już regularnie na punkcie odżywczym od 6 rano do 2-iej po południu i od 6-tej wieczorem do 9-yej, 10-tej, nieraz dłużej gdy było trzeba. Mnie wypadło na razie obsługiwać myjących się u nas w domu, prać i cerować rzeczy, zanieść czasem to i owo. […]
Wszelkie dotychczasowe i późniejsze przeżycia były niczem w porównaniu do tego, czem jest zasypanie w piwnicy. Okropności tego wrażenia oddać nie potrafię. Siedzieliśmy rządkiem wzdłuż kamiennej ściany na czym kto mógł, niektórzy mieli tam zniesione na stałe fotele, a nawet sofy i łóżka, trzymając na kolanach i w obu rękach rzeczy i walizki i mówiliśmy głośno za panią Marią różaniec. Mała lampka płonęła nierówno przed obrazkiem Matki Boskiej. Nad nami odbywały się naloty coraz częstsze. Z dala dochodził szum i gwizd, strasznie denerwujący, powiększał się, nadlatywał i nagły huk i wstrząs obwieszczał spadnięcie bomby gdzieś blisko. W pewnej chwili zwaliła się na nas. Po wstrząsie, któremu towarzyszył trzask sypiącego się szkła, znaleźliśmy się w zupełnej ciemności i w chmurze pyłu, miału węglowego, pod gradem lecących na nas desek, szkła i odłamków żelaza a klamek i zawiasów. Zaraz wybuchły krzyki, jęki ranionych i cały tłum runął w opętańczym strachu w stronę drzwi, przewracając się na stołkach, depcząc upuszczone rzeczy, przepychając się brutalnie jedni przez drugich. Z gardłem zduszonym, bliska omdlenia z braku powietrza, pchałam się i ja z innymi, mając jednak tyle przytomności, żeby na własnych plecach utrzymywać ciężar tłoczących się za mną. Muszę się nawet pochwalić, że przez chwilę utrzymałam ten ciężar całkiem świadomie, schyliwszy się po upuszczony bucik mojej córki. Uczucia, że umieram, nie doświadczyłam, byłam tylko śmiertelnie przerażona i dokładnie widziałam nas wszystkich w postaci robaków, zalanych ukropem, co napełniało mnie odrazą. Dobrnęliśmy do schodków, wstępując na nie, miałam wrażenie, że chwieją się całe. Wydostaliśmy się w chmurze dymu i w postaci maszkar piekielnych, obszarpani, czarni, z włosami stojącymi jak druty i zupełnie szarymi, niektórzy ranni, młoda jedna panienka zalana krwią z wybitego szkłem oka. Mnie nic się zupełnie nie stało, tylko biegnąca ze swego schronu, również cała i zdrowa, córka myślała, że osiwiałam. Ale dom! Bez jednej szyby, bez drzwi, balkony poskręcane, wewnątrz rumowisko. […]
Nie mogąc wytrzymać ciągłego schodzenia do zrujnowanej i ciemnej zupełnie piwnicy, biegałam do kuchni na róg Traugutta i starałam się coś dopomóc albo szłam do schronu pod Towarzystwem Techników, gdzie właściwie mieściły się koszary. Ten schron to były olbrzymie podziemia, służące dawniej jako kotłownia, składy maszyn i narzędzi, częściowo mieszkania służby. Teraz przedstawiały one widok jedyny w swoim rodzaju: pełne były młodzieży powstańczej. Ciągle w jakimś punkcie podziemia odbywała się odprawa oddziału, tu spali, tam odpoczywali lub jedli, wchodzili i wychodzili. Nie mogłam nasycić się patrzeniem na nich. Nikt tu nie deklamował o poświęceniu ani o miłości ojczyzny, nikt nie grał roli bohatera, a każde z tych dzieci opanowanych, spokojnych, drwiących, gburowatych było bohaterem. Źle ubrani, zmęczeni do niemożliwości, brudni, twarze ściągnięte, oczy płonące, nogi mokre – a piękni! Rozmawiali, żartowali, śmiali się. W podziw wprawiał mnie widok dziewcząt, sanitariuszek, łączniczek, kucharek; dzień i noc na nogach, a zawsze niezmordowane i gotowe w każdej chwili iść na najbardziej zagrożoną placówkę. Byłam świadkiem jak wyprawiono jeden oddziałek na walkę z tankami i rozdawano butelki z benzyną. Gdy już mieli ruszyć, 6 czy 8 sanitariuszek z noszami i walizeczkami utworzyło drugo oddziałek i pospieszyło za nimi. Było to 5-go sierpnia i walka rozegrała się na ul. Świętokrzyskiej tak że jej odgłosy słyszałam doskonale. W tej wyprawie poległo 7 zdaje się chłopców, ale ci co wrócili nie mogli się nacieszyć swoim czynem. Widzę dotąd młodziutkiego Stasia Cichockiego[3] jak opowiada matce, miłej, niezmiernie czynnej i pożytecznej p. Basi, jak to było z tymi tankami, jak oczy mu się jarzą, głos załamuje, ręce latają w gorączkowej gestykulacji, a matka patrzy na niego z zachwytem, z bezbrzeżną czułością. W parę tygodni potem został ranny ten Staś w rękę i mimo amputacji umarł z zakażenia. Pani Basia była od tej chwili jak zabita, widziałam jednak, że wzięła się do pracy po jakimś czasie, ale wyszła z siostrami i rodziną wcześniej od nas z naszego odcinka i nie wiem co się z nią stało. Tegoż dnia 5-go lub nazajutrz wpadła do schronu nieprzytomna jakaś pani wprost spod tanku, przed którym Niemcy pędzili ludność cywilną idąc do ataku. Udało się jakoś uciec i nieustannie o tym mówiła podnieconym i nienaturalnym głosem. Tak było 5-go i 6-go sierpnia. 6-go wypadła niedziela i Święto Przemienienia Pańskiego i o 6-ej rano wybrałyśmy się w kilka na mszę św. Podziemiami, po schodach, dziurach, kłodach szłyśmy w stronę ulicy Świętokrzyskiej gdzie w ogromnej, parterowej Sali Tow. Kredytowego, nakrytej szklanym, dobrze już popękanym dachem odbywało się nabożeństwo. W tejże Sali i w przyległych pokojach i korytarzach leżeli ranni, spali żołnierze, kręciły się siostry. Ciągle trzeba było uciszać zbyt głośna rozmowy z uwagi na służbę bożą. Księża spowiadali przy krzesłach i całe tłumy chłopców przystępowały do spowiedzi, krótkiej, ale tak to był widok przejmujący gdy się myślało ilu z nich czyni to po raz ostatni w życiu, że bez łez na to patrzeć nie mogłam. […] Tej samej niedzieli koło 11-ej przed południem mieliśmy inne wrażenia. Nagle posłyszeliśmy muzykę i audycję radiową polską[4]. Na dachu jednego z domów naprzeciwko zainstalowano lotny megafon AK i ze dwadzieścia minut słuchaliśmy wyraźnej, doskonale zestawionej i powiedzianej audycji polskiej. Dano expose sytuacji, komunikaty z różnych punktów walki, wiadomości co się dzieje we Francji, we Włoszech, w Sowietach, a na końcu „Warszawiankę”. Co za widok! Cudna pogoda, letnia zupełnie, okna, balkony, bramy pełniutkie ludzi, płaczących i śmiejących się na przemian, a jako tło nieustająca strzelanina. […]
Od czasu bomby w naszym domu nie rozbieraliśmy się na noc i często gdy strzelanina była zbyt potworna spaliśmy wszyscy na ziemi w przejściu między kuchnią a pokojem Gerci. Tak jakoś było jakby bezpieczniej. Z 6-go na 7-go była noc okropna, strzelanina z karabinu maszynowego ustawionego na ulicy Mazowieckiej, sypało jak grad piekielny i wydawało się, że ten karabin stoi pod samym domem. Przez okna pozbawione szyb wchodziła noc czarna, zabarwiająca się co chwila łunami pożarów lub błyskami reflektorów. Słychać było wyraźnie rytmiczne przemarsze oddziałów naszych i wzmożoną zaraz kanonadę i te ciągłe grzechoczące salwy z karabinu maszynowego. Spało się chwilami, ciągle jednak oczekując podświadomie świtu, tak jakby miał on przynieść ulgę. Przynosił w każdym razie światło naturalne. […]
Dostawaliśmy dość regularnie pismo nielegalne „Biuletyn Informacyjny”. Roznosili je harcerze, dzieci nieustraszone. Z początku wiadomości dotyczące polityki ogólnej, a w niej położenia naszego były, a przynajmniej wydawały nam się, dobre i poiliśmy się nimi jak rosą niebieską. Im dalej jednak, tym trudniej było dać wiarę, że może coś obrócić się na naszą korzyść. […]
W ogóle całe życie na ogromnej i jakby osobno istniejącej przestrzeni, w bramach, podziemiach zamienionych na sale szpitalne, urzędy i biura, wśród ciągłego huku strzałów, które wreszcie przestawało się słyszeć wśród codziennej zwykłej, krzątaniny i nieustannych pogrzebów żołnierskich miało wygląd bardzo fantastyczny. Zabitych grzebano na ulicy i na podwórzach, wszędzie były krzyżyki i tabliczki i z początku kwiaty pościnane z doniczek po domach. Stasia Cichockiego żegnaliśmy tłumnie ze specjalnym wzruszeniem. Ale dla młodych – śmierć była czymś jakby nie istniejącym, zasmucała ich na chwilę, swojej – jakoś nie brali w rachubę, bez romantycznego gestu, ale często z piosenką na ustach, pełnili służbę. […]
Dzień 15-go sierpnia obchodzono uroczystymi nabożeństwami. Noc była okropna, znowu z walką powietrzną o tej samej porze co nocy poprzednich, a w dzień trwała nieustająca, bezładna jakaś strzelanina lecz pod wieczór dopiero świąteczny nastrój został gruntownie zmącony. Rozpoczęły bowiem swoją działalność tzw. „Krowy ryczące” lub „Szafy”, pociski które wzniecały pożary. Stałam przy oknie koło 7-ej wieczorem obmywając poparzone ręce jednej z dziewcząt, gdy nagle rozległ się świst przeraźliwy, wszystko w domu poderwało się jakby pod działaniem strasznego zamętu, zawieruchy, pęd powietrza zaniósł przez pokoje. I wnet krzyki: ogień, ogień! Wylot na Św. Krzyską zapchany dymem, ludzie lecą ratować. Po krótkiej chwili drugi pocisk, nowe pożary. Ofiar tego wieczora było mnóstwo: jeden pocisk trafił w grupę dziewcząt, ćwiczącą na podwórzu, inny wleciał do parterowego mieszkania. […]
21-go o 5-ej po południu walnął granat w sam środek ulicy Czackiego i zabił dwoje młodych ludzi przed domem nr 14. Dziewczynkę, która zginęła, łączniczkę, widziałam tego dnia w bramie gdy szłam do umywalki, była wesoła i coś opowiadała koleżankom ze śmiechem. W tych dniach ustalił się pewien porządek nalotów: od 6-ej rano do 10-ej wypadały co godzinę, potem uciszały się względnie i o 2-ej rozpoczynały się na nowo. Coraz więcej zaczęli Niemcy rzucać granatów. Zapalił się od nich dom nr 14, dwie kobiety przechodzące zostały zabite, a wstrząs jaki sprawiał taki granat dawał się odczuć silnym strasznym podmuchem w najgłębszym nawet podziemiu. […]
Gorszą może jednak niż wszystko klęską stał się brak wody. Już od dłuższego czasu coraz mniej dostawało się jej z kranów i trzeba było schodzić do piwnicy, gdzie każdy brał kolejno wodę z ogólnego rozdzielacza. Ale i to zaczęło ustawać. Kilka już tylko punktów na naszym odcinku pompowało wodę z rur i przybyła nam funkcja chodzenia po nią, co równało się za każdym razem ryzykowaniem życia. Wkrótce tylko już na rogu Traugutta w piwnicach zrujnowanego gmachu K.K.O. działała pompa i stało się tam w długich ogonkach po swoją porcję. Podróż po wodę odbywała się głównie pod ziemią. Z wiadrem w jednej, a dzbankiem w drugiej ręce schodziło się do piwnicy naszej, z niej do następnej itd., póki nie wypadło przebiec kawałka ulicy. Wykonywało się to biegiem, w pozycji skulonej, z uwagą wytężoną na wszystkie strony, uskakując przed kulami. Były miejsca gdzie trzeba było wejść na schody frontowe jakiegoś domu, przejść przez mieszkania, a potem tylnymi zejść znowu do piwnicy. Wreszcie długi, załamujący się kilkakrotnie korytarz wiódł ku pompie. Pracowali przy niej ludzie na zmianę. Zdarzało się, że woda przestawała płynąć i wtedy tłum czekających ogarniało przerażenie. Powrót z wodą był naturalnie trudniejszy niż droga z pustymi naczyniami. […]
Te dwa dni [5–6 września] były straszne. Poczucie katastrofy, niepewność decyzji co do wyjścia, stan ostatecznego wyczerpania fizycznego, rozpaczliwy widok tułających się rozbitków, pożar całej ulicy. Do naszego mieszkania można było jeszcze dostać się od kuchni, bo frontalne schody nie istniały i poszłam tam pod wieczór z myślą zabrania czegoś może z biurka. Nigdy dotąd w życiu nie znajdowałam się i da Bóg nie znajdę się już może w samym jakby środku płonącego stosu i nigdy nie myślałam, że huk ognia może być czymś tak ogłuszającym. Resztki naszego domu dopalały się już tylko, ale z domów po drugiej stronie ulicy olbrzymie jęzory płomieni dosięgały ścian naszych i wszystko wkoło trzeszczało, dymiło, płonęło z przerażającym hałasem. Postałam na progu naszego pokoju. Był tam jeszcze tapczan z rozburzoną pościelą, szafa miała drzwi wciśnięte do środka, tak że o dostaniu się do niej mowy nie było, biurko wyglądało zupełnie naturalnie. Starałam się przypomnieć sobie po co przyszłam, ale miałam w głowie pustkę zupełną. Wysunęłam jedną szufladę – papiery, drobiazgi… jakże to brać ? A był tam ważny rękopis mojego syna i 3.000 złotych. Nie wzięłam nic. Ogarnął mnie teraz dopiero lęk śmiertelny. Zawołałam towarzyszki mojej, tak samo bezradnie tułającej się po mieszkaniu i uciekłyśmy z tego przedsionka śmierci. […]
We czwartek więc 7-go września, najstraszniejszy dzień mego życia, po długich godzinach pogotowia w oczekiwaniu na najgorsze, usłyszeliśmy na podwórzu mowę rosyjską. Musieli przebijać się przez piwnice, bo przez kilka godzin słychać było kucie i wysadzanie murów. – Wychodzić, wychodzić, wszyscy co do jednego. Trzymając się mocno nawzajem wyszłyśmy z córką na podwórze dawnego naszego domu, a z nami wszyscy inni. W bramie stał jeden tylko Niemiec i nie mieszał się do niczego. A na nas rzucili się ludzie o wyglądzie wschodnim, dzicy, pijani i przede wszystkim obrabowali nas ze wszystkich cennych drobiazgów jakie miałyśmy na sobie. Na walizki ani spojrzeli, ale torebki ręczne wytrząsnęli do dna. Z rąk wyjęłam jednemu portfelik z piórem wiecznym i ołówkiem, mówiąc – oddaj, to pamiątka. Ale nie to było straszne, tylko te krzyki kobiece, jakie rozlegać się zaczęły w różnych stronach ruin domu… Przekonawszy się, że żywej duszy niema już nigdzie poza podwórzem, pognali nas przez palące się piwnice, przekopy, schrony, przez rozpalone cegły i asfalty, ciągle pod ziemią i – nie potrafię powiedzieć, dlaczego nas tam nie pozabijali. W tym biegu z męczeńskimi przystankami, kiedy młodsze kopały, waliły, gryzły, a starsze czepiały się rąk i nóg napastników by nie dać, przeszkodzić, udaremnić, błyskała myśl: teraz rzucą granat i będzie po nas, daj to Boże! Ale żadna (bo pytałam później) nie pomyślała: teraz jeden strzał z rewolweru wprost w głowę i koniec. Widocznie instynkt obrony był silniejszy niż wszystko. Pobite kolbami, w poobrywanym odzieniu, wyrwałyśmy się wreszcie chyba cudem naprawdę i okazało się, że jesteśmy w ogrodzie Raczyńskich, tam, gdzie tylu naszych chłopców walczyło i umierało[5]. Byli tam już znowu Niemcy. Obojętni, wzgardliwi porozsiadali się na jakichś murach i ławkach, dwu z nich zabawiało się rzucaniem patyka ładnemu małemu foksterierkowi, który w podskokach ten patyk przynosił, z czego głośno się śmiali. My tymczasem, gromada niewolników i nędzarzy, siedzieliśmy na ziemi. Długo nas tak trzymali, wreszcie poustawiali w szeregi i popędzili przed siebie. Nasze towarzystwo domowe starało się być jak najbliżej jedni drugich, ale biedni staruszkowie nie mogli dotrzymać kroku i znajdowali się w coraz dalszych szeregach. Wreszcie, jak już tu wspominałam, jeden z nich upadł i widziałam, jak Niemiec odtrącił go butem do rowu, drugiego straciłyśmy z oczu nie wiem kiedy. My z córką, zdecydowane nie puścić się wzajemnie chyba w chwili śmierci, szłyśmy dobrym krokiem, mimo obciążenia walizkami. Przez długie godziny trwał ten pochód wśród ruin palącej się, męczeńskiej Warszawy. Na placu Saskim[6] myśleliśmy przez chwilę, że będzie z nami koniec, bo ustawili nas pod murem i trzymali tak, jakby mieli nas rozstrzelać, ale było to może oczekiwanie na maruderów, a może takie „urozmaicenie” pochodu rozmyślne. Poszliśmy dalej. Kroczący koło mnie wojskowy przemawiał czasami z polska po niemiecku, zdaje się, że był to Ślązak. W szeregu przed nami jakaś pani niosła prawie na plecach chorego na serce męża i tylko wzięciem pakunków, które miała w rękach, można jej było dopomóc. Mijaliśmy domy z ocalałą jedną jakąś wnęką czy bramą i tam widzieliśmy grupy wojskowych niemieckich na fotelach, łóżkach, stołkach, jedzące i pijące wesoło, pookrywane kocami, pierzynami, dywanami. Było parę posterunków niemieckiego Czerwonego Krzyża, a jeden bodaj nawet nasz, ale siostry miały tylko wodę do dania przechodzącym. W jakiejś chwili zauważyliśmy, że jedzie za nami wóz, a na nim góra tobołków i parę osób widać najsłabszych, które nie wiem jakim sposobem ten wóz zdobyły.
Ciemnym wieczorem dotarliśmy do kościoła na Woli, już pełnego ludzi. W zimnie, w zaduchu, bez kropli wody, spędziliśmy tam na podłodze noc, a koło 7-ej rano szliśmy już na dworzec Zachodni. Tu wsadzano nas do wagonów i – do Pruszkowa.
Obóz w Pruszkowie powstał jeszcze przed sierpniem 44 r.[7] i słyszało się o nim rzeczy przerażające. Mogłyśmy teraz sprawdzić, że nie było to blagą. Jednak i tu Bóg opiekował się nami, bo trafiłyśmy na chwilę jakiejś rozluźnionej czynności wart i szłyśmy naszą gromadką przez jedną i drugą bramę, nie pytane i nie zatrzymywane. Owszem, zauważyła nas jakaś wędrująca pani i powiedziała szeptem po polsku: „idźcie, idźcie, następny oddział jest dla tych, którzy mają być rozpuszczeni”. Była to dr. Makowska[8], lekarz i zdążyłam zakomunikować jej, że jej bratowa jest moją siostrą cioteczną. To pierwsze zaczepienie się o znajomą nie miało o ile wiem bezpośredniego wpływu na nasze dalsze losy, ale niebawem córka moja znalazła kilka swoich rówieśnic, ochotniczych pracownic obozu. Z Milanówka, Podkowy Leśnej i t.p. okolicznych miejscowości przyjeżdżały codziennie do Pruszkowa tamtejsze mieszkanki i poświęcały się zupełnie ratowaniu wygnanych jako siostry Czerw[onego] Krzyża czy pomocnice w różnych działach administracji. Setki i tysiące osób uratowały one od choroby i wysyłki na roboty czy do obozów. Między innymi i nas. Wymienić tu mogę dwa nazwiska koleżanek córki – p. Anny Chomiczowej[9] i Zofii Gutnerowej[10]. Te dwie młode śliczne kobiety pełniły od rana do nocy w Pruszkowie służbę doprawdy bohaterską.
Opracowała: Izabella Maliszewska
[1]Autorka pamiętnika przebywała podczas powstania w rejonie bronionym przez kompanię „Lewara” (por. Jan Piotrowski); pułk NSZ im. gen. Władysława Sikorskiego; batalion AK „Harnaś” (kpt. Marian Krawczyk, poległ 3 IX 1944). Największym sukcesem militarnym w tym rejonie było zdobycie kościoła Św. Krzyża i Komendy Policji przy Krakowskim Przedmieściu 23 sierpnia).
[2]Komunalne Kasy Oszczędności – instytucje oszczędnościowo-kredytowe działające od 1927 r., udzielały pożyczek i kredytów drobnym przedsiębiorcom. Zostały zlikwidowane w 1950 r.
[3]Stanisław Cichocki (1927–1944) – strz. ps. Dorożyński, żołnierz batalionu „Harnaś” oraz pułku NSZ im. Sikorskiego.
[4]Biuro Informacji i Propagandy Armii Krajowej 3 VIII 1944 r. uruchomiło sieć patroli megafonowych. Patrol składał się ze spikera, technika oraz pomocników do noszenia sprzętu. Nadawano audycje zawierające wiadomości, a także pieśni i piosenki powstańcze czy wiersze. Dowódcą jednego z patroli megafonowych był poeta Wojciech Mencel (poległ 13 września).
[5]Ogród Raczyńskich znajdował się obok Pałacu Raczyńskich (następnie Czapskich) przy ul. Traugutta. Podczas powstania rejon ten był obsadzony przez kompanię Lewar pod dowództwem por. Jana Piotrowskiego „Lewara”. Oddział ten brał udział w jednym z największych militarnych sukcesów sił powstańczych – zdobyciu 23 VIII 1944 r., kościoła Św. Krzyża i Komendy Policji przy Krakowskim Przedmieściu.
[6]Plac Saski, najbardziej prestiżowy plac w centrum Warszawy, wielokrotnie zmieniał nazwę, w latach 1814–1928 nosił nazwę pl. Saskiego, od 1928 do 1940 r. pl. Marszałka Józefa Piłsudskiego, okres okupacji niemieckiej to Adolf-Hitler-Platz. W okresie PRL nosił nazwę pl. Zwycięstwa, a od 1990 r. powrócił do patrona Józefa Piłsudskiego.
[7]Obóz w Pruszkowie Dulag 121 na terenie Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego został utworzony 6 VIII 1944 r.
[8]Zofia Makowska była dyplomowaną pielęgniarką w obozie w Pruszkowie.
[9]Doktor Hanna Chomiczowa wchodziła w skład komisji lekarskiej w obozie w Pruszkowie.
[10]Zofia Gutnerowa jako sanitariuszka wchodziła w skład komisji lekarskiej w obozie w Pruszkowie.