Rękopiśmienny stustronicowy pamiętnik Alfreda Kuzki obejmuje okres od września 1939 roku do początku roku 1947. Jest to barwny, sugestywny opis życia przeciętnej, rzemieślniczej rodziny z warszawskich Bielan. Autor ma żonę i dwóch kilkuletnich synków. Podczas powstania przez przypadek rodzina znalazła się na Starym Mieście, dzieląc dramatyczne losy jego mieszkańców i obrońców. Opis tułaczki rodziny Kuzków po staromiejskich schronach wywołuje skojarzenia z Pamiętnikiem z Powstania Warszawskiego Mirona Białoszewskiego.
Powstanie Warszawskie roku 1944
W dniu 28 lipca 1944 r. w piątek szarówką siedziałem na ganku swego domostwa na Marymoncie przy ul. Czosnowskiej No 11. Jacyś młodzi ludzie małymi grupkami i pojedyńczo w kierunku Lasku Bielańskiego. Na plecach nieśli długie przedmioty owinięte w szary papier lub ukryte w workach. Siedząc na ganku z sąsiadami ciekawi byliśmy, co to za ludzie? Co niosą i dokąd idą. Na drugi dzień dopiero zagadka się wyjaśniła. Młodymi ludźmi kierującymi się na Lasek Bielański byli powstańcy, członkowie organizacji podziemnej. Na plecach nieśli broń i amunicję. W dniu tym miało wybuchnąć powstanie, a ludzie spieszący do Lasku Bielańskiego mieli opanować C. I. W. F. [Centralny Instytut Wychowania Fizycznego][1]. Innymi ulicami w kierunku C. I. W. F.-u szły podobne grupki ludzi. Dlaczego tej nocy nie rozpoczęto działań, to już pozostanie tajemnicą dowództwa powstańców. Dopiero w dniu 1 sierpnia 1944 r. o godz. 2 po południu przeciągły ryk syreny zwiastował tajemnicze „coś”. Długo zastanawialiśmy się co może oznaczać sygnał syreny fabrycznej. Czyżby jakiś alarm lotniczy. Ludność nerwowo podniecona zaczęła się denerwować. – Wreszcie sytuacja się wyjaśniła i te „coś” wkrótce nastąpiło. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że to znak rozpoczęcia powstania. Ja z żoną i z dziećmi w dniu tym byliśmy na Młynarskiej u żony siostry. Natychmiast wsiadłem z rodziną w tramwaj by móc jak najszybciej dostać się do domu. Jak dzień rozpoczęcia powstania był trzymany w tajemnicy najlepiej niechaj świadczy fakt: zaraz po sygnale moi dwaj dobrzy przyjaciele „Bogdan” i Rysiek Koperski[2] widząc, że jesteśmy z dziećmi nie powiedzieli nam. „Jedźcie szybciej do domu, bo później się nie przedostaniecie”. Obaj poszeptali między sobą, szybko się zakręcili i pobiegli, jak się później dowiedziałem, na swe placówki. Jedni uciekali do domów, drudzy dyskutowali na ulicach, inni znów stojąc przed bramami na wiadomość o rozpoczęciu powstania z ulgą wzdychali mówiąc: „No może nareszcie nastąpi jakaś zmiana”. Tym radość biła z oczu. Jadąc tramwajem obserwowałem jak ulice coraz bardziej pustoszały. Niemców prawie nie widać. Na trasie do Miodowej nic szczególnego. Słychać, że na Żoliborzu już się biją. Mnie z rodziną przeznaczonym było dojechać tylko do szpitala Jana Bożego[3], gdzie już pozostaliśmy. Przedrzeć się przez wiadukt na Żoliborz było prawie że niemożliwe zwłaszcza mnie z żoną i dziećmi. Pojedyncze osoby mniej ryzykowały. W pierwszym i w drugim dniu przechodzili z podniesionymi rękami lub czołgając się, ale nie wszystkim udawało się przejść. Dziesiątki trupów leżało już na wiadukcie. Niemcy prażyli z fortu Traugu[t]ta[4] do usiłujących przejść jak do zajęcy. Ci co zdołali się przeczołgać, a nie mieli szczęścia ginęli dalej na Żoliborzu lub Marymoncie. Mała zaledwie cząstka ludzi szczęśliwie przedostała się do swych domostw, przeważnie osoby pojedyncze. [Ci, którym] nie udało się przejść wracali z powrotem do szpitala. Na ogrodzie szpitalnym pochowaliśmy pierwszą ofiarę powstania – tramwajarza zamieszkałego na Marymoncie przy ul. Marii Kazimiery w domu Ob. Zawadzkiej. Rannych ze Starówki przynoszą co chwila. Walki uliczne przybierają na sile ogarniając zasięgiem prawie całą Warszawę. W szpitalu pracowaliśmy z żoną na oddziale chirurgicznym zainstalowanym prowizorycznie w piwnicach szpitala. Funkcje naczelnego lekarza pełnił pułkownik b. wojsk polskich dr Stroński[5]. Nie wiem dlaczego czuł do mnie antypatię. Asystowali mu dr Jankowska[6] o siwiejących już włosach jednak dość energicznej postawie i młodzieńczych ruchach. Zginęła podczas bombardowania w tymże szpitalu. Dr Szumigaj[7] lekarz dziecinny z Kopernika też prawdopodobnie zginął oraz znajoma moja dr Wiśniewska[8] z mężem inżynierem który pełnił w szpitalu funkcje zarządcy gospodarczego. Obecnie mieszkają w Łodzi i wielu, wielu innych lekarzy, których nazwisk nie znałem. Niemieckie „sztukasy” nie próżnują, latają jak żarłoczne sępy upatrując ofiary. Dwa stoły operacyjne stale zajęte. Około piętnastu mniej lub ciężej rannych leży na nosiłkach lub na ziemi na podwórzu szpitalnym oczekując swej kolejki. Nie wszystkie operacje udawały się. Pod nożami chirurgów umierali młodzi chłopcy i dziewczęta, uczestnicy powstania. Dr Stroński w białym czepku na głowie [z] zakasanymi rękawami dokonywał operacji, które odbywały się przeważnie pod narkozą. Na salę wniesiono 17-letnią młodą dziewczynę. Rzuciła się na czołg niemiecki z butelką benzyny. Imię jej było Basia[9]. Brawurowe rzucenie się na czołg przypłaciła ciężkimi poparzeniami. Czołg zniszczyła, niestety lekarze nie mogli jej uratować. Życie postradała konając w strasznych męczarniach na stole operacyjnym. Ojciec jej obecny przy śmierci tak się odezwał do mojej żony: „W 1939 roku straciłem syna, a teraz córkę”. Pochowano ją w mundurze żołnierskim na dziedzińcu szpitala. Za chwilę wniesiono drugą młodą dziewczynę z urwaną po same udo prawą nogą. Zbyt szybki upływ krwi nie pozwolił utrzymać młodego życia. Czynność moja polegała na przytrzymywaniu rannych na stole podczas operacji. Żona moja myła stoły operacyjne, podłogi wynosząc nieomal całymi kubłami zakrzepłą krew. Dzieci, kobiety, starcy i w ogóle ci, co pierwsi przybyli do szpitala, siedzieli w schronie piwnicznym – reszta schroniła się w murach kościelnych. Żywiły nas siostry szpitalne dokąd jeszcze miały zapasy. Na podwórzu zaczepił mnie znajomy umysłowo chory. Twarz dziwnie obojętna nie zdradzała żadnego podniecenia. Huk pocisków artyleryjskich i wycie samolotów nie robiły na nim wrażenia. Biedne siostry zakonne do końca powstania niosły pomoc samarytańską rannym i chorym dopóki same nie legły pod gryzami. Zaledwie kilka z nich ocalało. W magazynie szpitalnym żywność na wyczerpaniu. Pociski artyleryjskie i bomby z samolotów nie milkną. Ogień coraz gwałtowniejszy. Byli pomiędzy nami dwaj muzycy. Jeden z nich ps. „Lolek” Karol był nadzwyczaj odważny. Kolega jego również. Obaj zorganizowali wyprawę po żywność na Stawki[10]. Namawiali mnie, żebym poszedł z nimi, bałem się. Skombinowanym wózkiem pod gradem kul i pocisków obracali dziennie po kilka razy. Najgorsze spustoszenie robiła „krowa” lub „szafa” jak ją pospolicie zwano, która swym charakterystycznym zgrzytem dawała znać, że za chwilę gdzieś wybuchnie. Pomimo wściekłego ognia „Lolek” zwiózł do magazynów szpitala 1 ½ m[e]tr[a] cukru, moc chleba, makaronu, konserw, czekolady i papierosów. Nie zapomniał nawet o mleku dla chorych i winie. Nie było kobiet co umiały doić krowy, a jeśli były to bały się iść. „Lolek” sam spełniał tę czynność. Z krowiarni przy ul. Sapieżyńskiej znosił całymi kubłami świeżuteńkie prosto od krów mleko. W zamian właścicielowi dostarczył siana, bo krowy już coraz bardziej odczuwały brak paszy, a tym samym zm[n]iejszała się wydajność mleka. Wina dostarczyliśmy obaj z olbrzymich składów na starym mieście prawdopodobnie „Fukiera”[11]. Składów pilnował sierżant z opaską na rękawie. Otworzył nam drzwi. Wchodzimy do wewnątrz brodząc po kolana w czerwonym winie. Dostajemy się do jednej z beczek. Na olbrzymie 3-metrowej wysokości kadzie trzeba było się wspinać, aby zapuścić gumowy szlauch, który za pomocą kilku pociągnięć ustami znakomicie spełniał rolę prowizorycznego kranu. Nie bacząc na to, że siostry miały jeszcze trochę żywności, „Lolek” w dalszym ciągu zaopatrywał szpital. A przecież trzeba wziąć pod uwagę stan ludzi. Ranni powstańcy, następnie stali mieszkańcy szpitala, umysłowo chorzy, personel szpitalny i około 100 osób co już nie mogły się dostać do swych domów, a schronili się na terenie szpitala. Powiadam szczerze, gdybym był czynnikiem decydującym, jeszcze dzisiaj odznaczyłbym „Lolka” Krzyżem Zasługi. Bo wart był tego. Najważniejsze że żyje. Mieszka gdzieś na Żoliborzu. Pracuje w polskim radio (gra na [o]boju). Kolega jego Marian Orzechowski[12], też muzyk, wzięty do obozu koncentracyjnego zginął w Mauthausen. Ludzi w schronach ogarnęła apatia i przygnębienie. – Brudni, zarośnięci, głodni, niewyspani chodzą jak manekiny. Wszyscy mówią trudno. Wola Boska. Niech się dzieje co chce. W pawilon IV t.zw. kliniczny dla umysłowo chorych padł pocisk. Część budynku zdruzgotana. Wielu jest rannych i zabitych. Ksiądz proboszcz parafii ojców Bonifratrów udziela konającym ostatniej posługi. Podczas 12-dniowego pobytu w szpitalu ksiądz dwukrotnie przygotowywał wszystkich na śmierć. Ogólna spowiedź i udzielenie Sakramentu Świętego podniosło wszystkich na duchu. Działa biją nieprzerwanie, samoloty seriami rzucają bomby. Coraz trudniej wytrzymać. Zarząd szpitala nosi się z zamiarem ewakuacji. Na sali mamy dwóch rannych jeńców, Niemca i Ukraińca. Tego drugiego nasi powstańcy znaleźli w kartoflisku na polu. Ma trzy postrzały w klatkę piersiową, w bok i udo. Twardy. Jeńcy leżą na sali w czystej pościeli obok naszych powstańców. Dostają jeść to samo co i nasi, wino, cukierki, czekoladę. Radio nadaje komunikaty, w przerwach muzykę. – Szaleńcze ataki nie ustają. Niemcy czołgami nacierają na nasze stanowiska używając ludzi jako tarczy ochronnej. – Przed chwilą przyniesiono na noszach rannego księdza ze Starego Miasta, który wraz z innymi szedł przed czołgami. Przynieśli go bez butów tylko w skarpetkach. – Cudem uniknął śmierci. Uratowali go powstańcy. Ogień coraz bardziej się wzmaga. Lekarze już nie mogą wykonywać swych czynności. Wszystkich ciężko rannych znieśliśmy do schronu piwnicznego. Lżej ranni mają powiedziane żeby się ratowali jak który może. Jakaś umysłowo chora przysiadła się obok mnie, prosi o papierosa. Twierdzi, że nie jest wariatką. Ksiądz po raz ostatni zarządza ogólną spowiedź i udziela Sakramentu Świętego. Już nie możemy wytrzymać. 12 sierpnia ewakuujemy szpital na ul. Długą No. 7[13]. Pozostały tylko siostry zakonne i umysłowo chorzy pacjenci. W nowo zainstalowanym szpitalu kamienne schrony pod budynkiem gwarantują większe bezpieczeństwo. Mamy zamiar z żoną pracować w szpitalu nadal. Tymczasem smutna niespodzianka. Dr. Stroński zapowiedział: z powodu braku żywności tylko ci co pracują będą dostawali jeść. Poza tym dzieci w schronie nie mogą przebywać. – Wobec tego dzieci moje mogą umrzeć. Wobec takiego dictum byłem zmuszony szpital opuścić, a zająć się dziećmi. – Rozmyślania moje przerwały radosne okrzyki dochodzące z ulicy. Wyszedłem ze schronu. Ulicą Długą od strony Miodowej młodzi powstańcy prowadzą zdobytą na Niemcach tankietkę. Na przodzie zatknięta flaga narodowa. Wewnątrz wozu czterech czy pięciu młodych powstańców. Obok wozu biegną młodzi i starsi wznosząc entuzjastyczne wiwaty. Skręcają w ulicę Kilińskiego. Radość trwa krótko i okazuje się w skutkach tragiczną. Niemcy użyli podstępu umieszczając wewnątrz wozu ładunek wybuchowy na czas. Tankietka zniknęła mi na zakręcie. Weszłem z powrotem do schronu. Wtem jak grzmot z jasnego nieba straszliwy huk przeszył powietrze. Wybiegłem na ulicę. Co się stało? – pytam. Już nie czekam na odpowiedź, biegnę dalej ul. Kilińskiego, skąd wydobywa się potężny czarny słup dymu. Naprzeciwko mnie chwiejnym krokiem idzie dwóch mężczyzn ociekających krwią. Obaj mają twarze osmalone od prochu. Szukam oczyma tankietki. Niema ani śladu. I ci co z taką radością wiwatowali i prowadzili ją, nie pozostał po nich nawet strzęp ubrania. Już teraz wiem wszystko. – Dokładny obraz widzę przed oczyma. To życie co tak jest nam teraz potrzebne postradało przeszło 100 osób, poza tym masę rannych, cenne życie. Rannych i pokaleczonych sanitariusze znoszą na Długą pod 7. Przede mną leży na noszach zupełnie nie do poznania. Spalony cały czarny jak heban. Jeszcze żyje. Cud tylko może go uratować. Ale gdzie się podziała ta młodzież co z takim entuzjazmem prowadziła tankietkę? Spaleni, rozszarpani na kawałki. Niema po nich śladu, ziemia ich przyjęła. O sile wybuchu najlepiej świadczą poszczególne części ciała, okrwawione kawały mięsa ludzkiego porozrzucane po piętrach i dachach okolicznych domostw. Tak. Zwycięstwo nad zdobytą niemiecką tankietką zamieniło się w tragiczną rozpacz, głęboki smutek i żal[14]. W szpitalu już nie pracuję. Przenieśliśmy się na drugą stronę ulicy pod No 8. Niemieckie „sztukasy” w dzień nie przestają bombardować, na noc milkną, by w dzień znów rozpocząć swoje żniwo śmierci. W nocy od czasu do czasu warkot jakiegoś samolotu przerywa ciszę. Podobno mają to być alianckie, spuszczają zrzutki. Pomiędzy ludźmi w schronach panuje straszny egoizm. Każdy tylko dla siebie. Znajomy nawet nieco spowinowacony z moją żoną nie pozwolił dla dzieci zagotować trochę kaszki na maszynce spirytusowej. Bomby sypią się jedna za drugą. „Krowa” nie przestaje ryczeć. Znany mi z widzenia mieszkaniec ulicy Chłodnej nerwowo nie wytrzymał, dostał obłędu. Widmo śmierci coraz bardziej majaczy przed oczyma. Niemcy mszczą się za wywołanie powstania. Rozstrzeliwują powstańców wziętych do niewoli, kobiety, mężczyzn, ludność cywilną. Wrzucają granaty do piwnic. Tam już giną dzieci, starcy wszyscy bez wyjątku. Niemcy nie znają litości. Będąc jeszcze w szpitalu Jana Bożego nigdy nie zapomnę Mszy Świętej specjalnie odprawianej dla chorych na sali. Na życzenie jednego z ciężko rannych powstańców odśpiewano półgłosem: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Ksiądz podczas śpiewania hymnu narodowego płakał. Płakali ranni powstańcy i w ogóle wszyscy obecni obcierali łzy chusteczkami. Przytłumiony szloch i łkania zagłuszały śpiewaną melodię hymnu narodowego. Życzeniom rannego powstańca stało się zadość. Podczas śpiewania hymnu przy słowach: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz…” obecni na sali ranni jeńcy niemieccy pozasłaniali twarze rękoma. – Nerwy nie pozwalają długo przebywać w jednym schronie. Jakiś wewnętrzny głos mówi: Uciekajmy dalej. Ogień w dalszym ciągu nie ustaje. Przecinając ulicę Miodową, widocznie nie wolno było w tym miejscu przechodzić, jakiś żołnierz z bunkru skierował karabin w stronę mojego 10 letniego synka biegnącego na przedzie. Dopiero na krzyk żony i mój opuścił karabin. Przedzieramy się dalej Długą, aż do kina miejskiego[15], gdzie znaleźliśmy chwilowe schronienie. W piwnicach paręset osób. Jeść nie ma co. Głód coraz bardziej daje się we znaki. „Sztukasy” z góry nacierają coraz gwałtowniej. Z dołu nie mniej groźnie atakują wszy. Bielizny nie zmieniamy już od 2 tygodni. Wody brak nie ma się w czym umyć. Brud aż się lepi. Jakaś pani dała dzieciom materac do spania. Niestety nie ma go gdzie położyć. Mrowie ludzi. Każdy wolny kawałek przestrzeni zajęty. Przechodzimy do sądów na Miodową[16]. Niechętnie nas przyjmują. Co zrobić, trudno. Teraz jest taki czas, że tylko każdy dla siebie. Nocujemy jedną noc. Dzieci na kolację dostały gorącego makaronu ze słoniną. Po zjedzeniu trochę się ożywiły. Schronu żadnego nie ma, a jeśli jest to nie dla nas. Siedzimy w parterowym budynku na ogólnej sali. Trzy bomby rzucone serią spadły przed naszym budynkiem. Nie. Tu jest gorzej niebezpiecznie jak gdzie indziej. Chyłkiem przedzieramy się na Hipoteczną obok Spiessa[17] do siedmio-piętrowego gmachu. Tutaj to już w razie trafienia bomby jesteśmy żywcem pogrzebani. Niedługo czekaliśmy. Na drugi dzień bomba trafiła w dom Spiessa, gdzie mieściły się laboratoria i magazyny. Na skutek wybuchu specyfiki lekarskie zamieszały się tworząc gazy. Całe szczęście, że wodociągi były nie uszkodzone. Mając wodę moczyliśmy chusteczki przykładając do nosa. W ten sposób zabezpieczaliśmy się od zatrucia. Chodziło przeważnie o dzieci. Po kilku dniach opuściliśmy schron na Hipotecznej przenosząc się z powrotem na Długą, tym razem pod numer 42[18]. Dość obszerne piwnice mieściły przeszło 500 osób. W schronie woda po kostki. Trudno jest znaleźć suche miejsce. Wreszcie znalazłem kawałek wolnej przestrzeni. Ulokowałem żonę z dziećmi sam poszedłem postarać się coś do zjedzenia. Ale gdzie tu iść? Majątek posiadany 2000 zł i trochę cukru. Za pieniądze nic nie kupi, na zamianę też nic nie mamy, 2 pierścionki i ślubne obrączki chowamy na ostatnią godzinę. Przy wyjściu na schodach spotykam Kolczyńskiego. Jest mizerny, oczy ma zapadnięte, twarz ziemista. Skarżył się na bóle żołądka. Żona zrozpaczona. Dzieci nie mamy czym nakarmić. Naprzeciw nas na materacach rozłożonych szeroko leżą: wyciągnięty młody jak żbik – ksiądz. Po obu stronach leżą dwaj satelici płci żeńskiej. Młode o zaokrąglonych kształtach dwie bezwstydne klempy. Ksiądz nie wie, której ma asystować. Jedna zajmuje go rozmową, a i druga coś szepce mu do ucha. Zajadają pieczone kury zapijając czerwonym winkiem. (Na pewno mszalne wino). Mają ze sobą kilka worków z żywnością. Na głód dotychczas nie mogą narzekać. Po policzkach żony spływają łzy, widząc jak dzieci zazdrośnie spoglądają na jedzące smakowite kury – towarzystwo. Oni by zjedli i suchy chleb, byleby tylko mieli – pomyślałem. Żona rozgoryczona do ostateczności nie mogąc się powstrzymać wypowiedziała rozpasanemu księżulkowi solidne pater – noster nie szczędząc także jego współtowarzyszek. Obok siedziała rodzina żydowska składająca się z ośmiu osób. Oni wiedzieli, że dzieci są głodne. Pomimo, że nie mieli tych zapasów co ksiądz, jednak podzielili się tym co mieli dając żonie trochę kaszy żeby dzieciom rozgotowała. Ksiądz widząc to, zawstydził się, może sumienie go ruszyło, a może na skutek otrzymanej przed chwilą „szkoły” przysłał przez jedną ze swych „panienek” trochę cukru w kostkach, kaszy i białych wojskowych sucharów. Przy okazji inne dzieci też otrzymały. Ktoś niegłupi powiedział: „nauka nigdy nie idzie w las…”. Ludzie zaczynają złorzeczyć. Już mają dosyć powstania. Pomimo bohaterskiej obrony stolica nie może się oprzeć nacierającym coraz gwałtowniej Niemcom. W pierwszych dniach rozpoczęcia powstania ludność nieopatrznie rzuciła się na rabunek sądząc, że Niemcy już opuścili ręce, a w rezultacie szkodząc samym sobie. Wynosili maszyny, stoły, biurka itp. najróżnorodniejsze przedmioty. Te wyskoki wielu przypłaciło życiem. Nadjeżdżały auta z żandarmami wycinając w pień wszystkich obecnych, których zastali na terenie składów. Uratował się tylko ten co zdążył uciec. To samo się działo u Wedla na Brackiej[19]. Ludzie topili się w pełnych kadziach rozcieńczonej słodyczy. Ludność cywilna już ma dość powstania. Nawołuje walczących do poddania się. Nazajutrz formuje się kilkutysięczny tłum. Ktoś na przedzie niesie białą płachtę. Każdy miał przy sobie jakieś zawiniątko, tobołek lub paczkę. To reszta ocalałego majątku. Wszyscy kierują się na wytwórnię papierów wartościowych. Powstańcy nie chcą przepuścić. Jeszcze nie dają za wygraną. – Tym samym ludność musi pozostać na miejscu wracając z powrotem do swych schronów. I znów sarkania złorzeczenia i przekleństwa. Wracając zatrzymałem się na Długiej 28, w domu gdzie dawniej mieściła się cukiernia Gogolewskiego. Dom zniszczony, same ruiny i gruzy. Tutaj to już bomby nie rzucą – zawyrokowałem, bo nie mają na co. W głębi podwórza w składzie należącym do Gogolewskiego znaleźliśmy 100 pięćdziesięciokilogramowych worków cukru pozostawionych na łasce losu. Jeść już prawie nie było co. Znalezionym cukrem żywiliśmy się do końca powstania. Ruiny drewnianego budynku wybranego na schron nie można było nazwać schronem. Cztery drewniane ściany okalały budynek. Środek budynku cały zawalony. Piwnice nie miały kwadratowych pomieszczeń, natomiast po środku budynku prowadził długi korytarz szerokości nie więcej jak 1 m 20 cm. W tym korytarzu siedzieliśmy razem z czterdziestu innymi osobami. Ten wąski 1 metrowy korytarz uratował wszystkim życie. Na kilka dni przed poddaniem się Starego Miasta, Niemcy chcąc sobie zrobić widoczność z ogrodu Krasińskich na Długą, obrzucili bombami ruiny w których my znaleźliśmy schronienie. Na chwilę przed nalotem wpadłem na papierosa do budynku po przeciwległej stronie. Siedział tam bardzo biedny szewc o niemieckim nazwisku z 7-osobową rodziną. Jeszcze nie zdążyłem wypalić papierosa, a już samoloty zaczęły swój zwykły śmiertelny taniec. Wokół słychać warkot i przeraźliwe wycie pikujących samolotów. Wtuliłem ramiona. W tym momencie ogłuszający huk i wstrząs przewrócił nas wszystkich na ziemię. Opadający – gruz i tynk częściowo nas przysypał, jednak nieszkodliwie od pyłu i kurzu zrobiło się niemożliwie ciemno. Trudno było znaleźć wyjście. Zapaliliśmy 3 świece. Całe szczęście, że klatka schodowa nie została zawalona. Z oberwano nogawicą u spodni, boso wyleciałem na podwórze zobaczyć co się dzieje po przeciwnej stronie. Przecież tam pozostawiłem żonę i dzieci. To co zobaczyłem przeraziło mnie do reszty. Budynek, w którego ruinach pozostawiłem rodzinę leżał doszczętnie plackiem. Wejście do piwnic zawalone kupą gruzów. Samoloty w dalszym ciągu rzucają bomby przelatując nad głowami z przeraźliwym świstem. Zamiast odrzucać gruz i połamane belki, ratować żonę i dzieci, jak szalony wariat pobiegłem wzdłuż podwórza w stronę ogrodu Krasińskich. Wpadam do poprzecznej oficyny. Otwór zasypany. W schronie było kilka osób, wszyscy odcięci od świata. Może już nie żyją. Nie wiem co mam robić? Nie mogę w ogóle zebrać myśli. Na podwórzu widzę olbrzymi lej od bomby. Jakiś mężczyzna wyskakuje z dwóch beczek leżących na samym dnie leju. Leci też sam nie wie dokąd, ucieka przed śmiercią. Teraz ja włażę do opróżnionych beczek. Za kilka sekund wyskakuję z nich, lecę z powrotem do zawalonego budynku gdzie została żona. Wtem widzę ją jak wydostaje się z kupy gruzów wysokości 1 piętra. Przez zrobiony otwór od wewnątrz wysadza jedno dziecko, drugie na końcu przez wąski otwór przeciska się sama. Dolatuję do nich i po kolei całuję żonę i dzieci. Nie wytrzymałem. Zacząłem płakać jakimś spazmatycznym szlochem. Nie wiem czy z radości, czy z podniecenia nerwowego. Płakała żona, płakały dzieci, płakaliśmy wszyscy. Około 20 osób zginęło wtedy podczas tego ostatniego nalotu. W bramie leżał mężczyzna z oberwaną nogą i rozszarpanym kroczem. Powstańcy w szybkim tempie gęsiego biegną w stronę ul. Bielańskiej. Za nimi sanitariusze z nosiłkami. Proszę jednego z nich żeby zabrali ciężko rannego. Przecież nie może tak leżeć – mówię. Indagowany odwróconą kolbą karabinu dał mi do zrozumienia, żebym się do niego w tych sprawach nie zwracał. Co miałem robić. Odeszłem. Dopiero powiadomione sanitariuszki zabrały rannego na punkt opatrunkowy. Samol[ot]y odleciały. Nareszcie jest spokój. Odetchnęliśmy z ulgą powracając do schronów. 20 dni żywiliśmy się tylko cukrem z magazynów Gogolewskiego i wodą. Aż wreszcie po 32 dniach piekielnego bombardowania, niepewności jutra, a nawet godziny i minuty, wygłodzeni, zawszeni, brudni zarośnięci i wyczerpani do ostatecznych granic, opuszczamy schrony. Bohaterscy obrońcy Starego Miasta poddali się[20]. Od znajomego dostałem 2 nowe koszule, 2 swetry i 1000 zł. Jestem mu niezmiernie wdzięczny. Czas już najwyższy zmienić bieliznę. Kilkanaście tysięcy ludzi opuszcza skrwawione ruiny Starego Miasta. Może już na zawsze – nie jeden z nas pomyślał. Niemcy wszystkich pędzą w kierunku Woli prawdopodobnie do kościoła Świętego Jakuba . Jesteśmy tylko w letnich zniszczonych ubraniach. Posiadamy majątek 3000 zł i trochę cukru. Powstanie, jak już niejednokrotnie wspominałem, wraz z rodziną zastało mnie w Warszawie. W miejscu zamieszkania na Marymoncie pozostał cały dobytek oraz 72-letni ojciec. Nie wiem co się z nim stało. Czy jeszcze żyje? Jesteśmy na miejscu. Niemcy wprowadzają nas do kościoła. Wcześniej przybyłych segregują. W myśli nasuwa się pytanie. Co też ci Niemcy z nami zrobią? Zabiją nas czy wywiozą? Gdzie? Przecież po nich można się wszystkiego spodziewać. Słyszymy, że mają nas wywieść do Pruszkowa. Kościół nabity ludźmi. Niemcy nie wypuszczają na zewnątrz. W kościele brudno, zaśmiecone. O zgrozo! Potrzeby fizjologiczne każdy załatwia wewnątrz świątyni. Ohydna rzeczywistość. Ustawiają nas w szeregi. Idziemy na Dworzec Zachodni. Świńskie pociągi odwożą nas do Pruszkowa. Po 32 dniach wegetacji wprowadzają nas na teren warsztatów kolejowych w Pruszkowie. Dostajemy pierwszą gorącą strawę. Kapusta na słodko, pomidory i po ćwiartce chleba. Pierwszy głód zaspokoiliśmy. Za chwilę Niemcy rozdzielają nas. Żona z dziećmi przydzielona na jedynkę. Ja idę na barak piąty. Ostatnie ze łzami w oczach serdeczne pożegnanie. Ostatnie spojrzenie za oddalającymi się żoną i dziećmi. Może już więcej ich nie zobaczę. Sanitariuszki z R. G. O. nawołują chorych do lekarza. Zapisuje się. Około 300 osób w kolejce czeka na przyjęcie. Po kilkugodzinnym wyczekiwaniu Niemcy wszystkich chorych rozpędzili każąc wszystkim ustawiać się w szeregach. Pierwszą grupę już popędzili do pociągu. Dokąd wywiozą nikt nie wie. Zamiast stanąć do szeregu fikcyjnie przedostałem się na izbę chorych. Nieduży budynek dwukrotnie ogrodzony drutami kolczastymi. Na sali drewniane prycze. Żadnego ambulatorium ani lekarza nie widać. Taka sobie zwykła separatka o humanitarnej nazwie: izba chorych. Akurat z baraku No 1 prowadzili do wagonów kobiety z dziećmi. Wyszedłem z budynku i stanąłem za drutami z tą myślą, że może jeszcze zobaczę żonę i dzieci. Przed wejściem do wagonów Niemcy przeprowadzali ostatnią selekcję. Z tego powodu transport się zatrzymał. Traf zrządził, że żona stała vis a vis mnie zasłonięta kilkoma osobami. Zmiana pozycji stojących osób umożliwiła mnie widoczność. W ten sposób zauważyłem przed sobą żonę z odległości nie więcej jak 20 m. Już nie wróciłem się na izbę chorych, pomimo, że na Sali pozostawiłem w kocu zawinięte: pół bochenka chleba, trochę cukru, pomidory i jedną parę nowych skarpet. Obejrzałem się w jedną, w drugą stronę i wiele się nie namyślając szybko przekroczyłem dwie pary drutów stając w szeregu obok żony. Wziąłem na ręce najmłodszego chłopca, żona obok mnie prowadziła starszego. Taki podział dziećmi miał wszelkie szanse powodzenia pozostania w G. G. Niemcy nie sprawdzali, czy ktoś jest w komplecie z rodziną. O ile mężczyzna był sam bez żony z dziećmi, a nawet z jednym dzieckiem już nie był wysyłany do Rzeszy, tylko pozostawał w guberni. Za chwilę transport wolno zaczął posuwać się w stronę wagonów. Nasze sympatyczne przedstawicielki z R.G.O, o ile chodzi o Pruszków, bardzo niechlubnym imieniem zapisały się w ostatniej fazie zakończonego powstania, a mianowicie: wysiedlania. Nawet bardzo szły na rękę chętnym wydostania się z obozu pruszkowskiego. Zwalniały same indywidualnie, zwalniały w porozumieniu z Niemcami. Oczywiście nie darmo. Za cenę złota. „Twarde, miękk[i]e” i złoto były magnesem umożliwiającym wydostanie się z obozu. Nie mogę jednak powiedzieć, by wszystkie panie uprawiały ten proceder. Pomiędzy parszywymi owcami były panie, co swym szlachetnym postępowaniem zasługują dzisiaj na uznanie. Współczując niedoli rodaków wyprowadzały z terenu zupełnie bezinteresownie. Zbliżamy się do wagonów, jeszcze mamy przejść ostatnią selekcję. 17-letniego chłopca oddzielają od rodziców. Matka zrozpaczona błaga o pozostawienie ich razem. Tłumaczy że razem z synem pojedzie do Niemiec. Błagania matki nie odnoszą skutku. Ładują nas wszystkich do węglarek. Wyselekcjonowani pozostają na razie na miejscu. Sygnał. Jedziemy w nieznane. Żegnaj zdruzgotana, skrwawiona Warszawo! Drobny kapuśniaczek siepie bezlitośnie. Na poszczególnych stacjach transport się zatrzymuje. Przedstawiciele z RGO podają do wagonów: chleb, pomidory, gorącą kawę. Dojeżdżamy do Piotrkowa. Na stacji ksiądz, przedstawiciele Czerwonego Krzyża i o, dziwo! Czyżby mnie wzrok mylił? Autentyczny żandarm niemiecki z koszem pełnym żywności obdziela wysiedlonych. Doprawdy, co za kurtuazja? Dojeżdżamy do stacji Rozprza 13 km za Piotrkowem. Opuszczamy świńskie wagony chwilowo zatrzymując się na stacji. Po godzinnym odpoczynku kierują nas na gminy których zadaniem jest rozdzielenie nas po wsiach. Przedostatni etap martyrologii ludu warszawskiego zakończony. Odetchnęliśmy z ulgą. Czeka nas jeszcze ostatni etap – tułaczka. Chociaż w ojczystym kraju nie na obczyźnie jednak będąc na czyjejś łaskawiźnie, w dodatku słuchając różnych zgryźliwych uwag i docinków w rodzaju: „Musimy ich karmić. Po co nam to. Sami nie mamy. Dziady warsiawskie” itp. Różnego rodzaju aluzje kierowane nie tylko do nas, ale w ogóle do wszystkich wysiedlonych warszawiaków zdaje się, że nie należą do przyjemności.
Opracowała: Izabella Maliszewska
[1]Centralny Instytut Wychowania Fizycznego – powstał w 1929 r. z inicjatywy Józefa Piłsudskiego. Jego zadaniem było kształcenie nauczycieli wychowania fizycznego dla szkół i dla wojska. Uczelnia została zlokalizowana w dzielnicy Bielany. Podczas okupacji na tym terenie stacjonowały wojska niemieckiej Luftwaffe.
[2]Ryszard Koperski – urodzony ok. 1909 r., zginął 25 VIII 1944 r. na ul. Zgoda 13.
[3]Szpital Jana Bożego – założony w Warszawie w XVII w. przez zakon bonifratrów. Od XIX w. pełnił funkcję kliniki psychiatrycznej. Od początku powstania warszawskiego przyjmował rannych, którymi zajmował się personel szpitalny oraz lekarze i służby sanitarne AK. Od 6 VIII 1944 r. w szpitalu przyjmowano ciężko rannych z dzielnicy Wola. Z powodu nieustannych ataków na szpital od 12 sierpnia przeprowadzono ewakuację personelu i pacjentów do innych placówek na Starym Mieście, przede wszystkim do Centralnego Szpitala Chirurgicznego Nr 1 przy ul. Długiej 7. Budynek szpitala w toku walk został całkowicie zniszczony.
[4]Fort Traugutta – budowla warowna ochraniająca teren cytadeli w Warszawie, powstała zaraz po ukończeniu budowy twierdzy więziennej w latach 30-tych XIX wieku. Znajduje się pomiędzy obszarem Starego Miasta, Żoliborzem.
[5]Dr Bronisław Stroński (8 I 1887 – 3 IV 1952) – pułkownik, lekarz Wojska Polskiego, chirurg. Do września 1939 r. m.in. szef sanitarny Korpusu Ochrony Pogranicza następnie oficer AK, podczas powstania w szpitalu Jana Bożego, a następnie w Centralnym Szpitalu Chirurgicznym Nr 1 przy ul. Długiej 7.
[6]Dr Maria Jankowska – lekarka szpitala Jana Bożego, zginęła wraz z chorymi w czasie bombardowania szpitala 20 VIII 1944 r.
[7]Dr Franciszek Szumigaj (1906–1978) – lekarz chirurg, podczas powstania zastępca komendanta szpitala Jana Bożego, a następnie lekarz w szpitalu przy Długiej 7, komendant filii tego szpitala w kościele Świętego Jacka przy ul. Freta 10.
[8]Dr Wiśniewska – prawdopodobnie autor ma na myśli Halinę Wiśniewską ps. Miła, która kierowała służbami pielęgniarskimi i sanitarnymi w szpitalu Jana Bożego, a następnie w szpitalu przy ul. Długiej 7, została też przełożoną sanitarną całej Starówki.
[9]Być może chodzi o Irenę Czechowską ps. Basia (ur. 1925) – sanitariuszkę z oddziału „Bończy”, która zginęła 3 VIII 1944 r. w czasie walk w okolicach Dworca Gdańskiego.
[10]Magazyny na Stawkach – niemieckie magazyny przy ul. Stawki 4 zostały zdobyte w pierwszym dniu powstania przez oddziały warszawskiego Kedywu. W magazynach znajdowały się mundury (stąd pochodziły słynne powstańcze panterki) oraz zapasy żywności, z których korzystali zarówno powstańcy, jak i ludność cywilna.
[11]Piwnica Fukiera mieściła się przy Rynku Starego Miasta 27.
[12]Marian Orzechowski (1904 – 22 IV 1945) – muzyk, po powstaniu wywieziony do Auschwitz, a następnie do obozu w Mathausen, gdzie zmarł.
[13]Szpital Długa 7 – w Pałacu Raczyńskich, siedzibie Ministerstwa Sprawiedliwości podczas powstania mieścił się największy szpital powstańczy na terenie Starówki. W pierwszych dniach sierpnia powstał tu szpital batalionu „Wigry”, a już od 4 sierpnia utworzono na terenie gmachu oraz piwnic Centralny Powstańczy Szpital Chirurgiczny nr 1, w kolejnych dniach przeniesiono tu m. in. rannych i personel szpitala Jana Bożego, zorganizowano kilka sal operacyjnych. Po upadku Starówki 2 września nastąpiła pacyfikacja szpitala. Niemcy zamordowali ponad 400 ciężko rannych i personelu szpitala.
[14]Czołg pułapka – 13 VIII 1944 r. powstańcy zdobyli pojazd opancerzony, który atakował barykadę na ul. Podwale u wylotu na pl. Zamkowy. Był to transporter ładunków wybuchowych Borgward, nieznany wojskom powstańczym. Mimo rozkazu dowództwa, aby pojazd zbadali najpierw saperzy, został on wprowadzony na ulice Starówki. Przejechał Podwalem, Piekarską, Rynkiem Starego Miasta w kierunku ul. Długiej otoczony tłumem mieszkańców Starówki. Przy próbie pokonania niewielkiej barykady przy ul. Kilińskiego nastąpiła detonacja. Zginęło ponad 300 osób, a kilkaset zostało rannych.
[15]Kino Miejskie mieściło się przy ul. Długiej 25.
[16]Sąd Okręgowy w Warszawie mieścił się przy ul. Miodowej 15.
[17]Siedziba Towarzystwa Akcyjnego Ludwik Spiess i Syn mieściła się przy ul. Daniłowiczowskiej 16 róg Hipotecznej.
[18]Schron Długa 42. Na wysokości Długiej 42 ulicę przegradzała barykada.
[18]Sklep Wedla – mieścił się przy ul. Szpitalnej 8 róg Brackiej.
[19]W rzeczywistości siły powstańcze wycofały się do Śródmieścia i na Żoliborz. Starówka nigdy nie skapitulowała.
[20]Pomyłka autora, chodzi o kościół Św. Wojciecha na Woli przy ul. Wolskiej, kościół Św. Jakuba mieści się na Ochocie przy pl. Narutowicza.